Odnośniki
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ] - Ilu? - Czterech. Dwóch w szoferce, dwóch z tyłu i każdy ma broń. Wśród sinych, szlifowanych przez tysiąclecia deszczami i wiatrami głazów podgórskiego stoku, toczył się glinianą drogą wóz dziwnej marki; gdy go robiono, był już zabytkiem, produktem cywilizacji maruderów, lecz był nie do łatwego zdarcia, gdyż takim miał być. Za wzniesieniem, po którym trakt opadał, by znowu się piąć, FWL-owcy zobaczyli dziewczynę. Siedziała na kamieniu, wyjmując sobie cierń z nogi. Jej ciało lśniło w promieniach słońca, była tym, co wzbudza pożądanie mężczyzn. Wóz stanął. Trzech samców zeskoczyło na ziemie. Dziewczyna zaczęła uciekać. Gonili ją wśród skał i krzewów. Za wielkim głazem ujrzeli kilka luf w rękach białych. Jeden z Murzynów próbował odskoczyć, strzelono mu w plecy. Ten, który został w samochodzie, sięgnął po karabin. Leenock, ukryty po drugiej stronie traktu, skosił go krótką serią. Zapanowała cisza. Mieli dwóch więzniów, dwa trupy i pewność, że donosiciel nie łże. - Ile czasu trzeba, by podejść ich od tyłu? - spytał go Nortolt. - Dwa dni - pokazał Murzyn, unosząc do góry dwa palce. - Cholera, w tym słońcu ci dwaj zaczną śmierdzieć! - stwierdził Downbridge, patrząc na zwłoki Murzynów. - To nie bierzmy ich - rzekł Haltrey. - Przy wjezdzie do obozu kierowca powie, że śpią. Nie ma zresztą pewności, czy ktoś zapyta. A z tyłu taka kupa owoców i suszonych mięs, że mogą spać nie widziani... - Pamiętaj, że przy dojezdzie będą nas widzieć z wysoka, ze skał - zauważył Nortolt. - Wolę, żeby ich wszystkich widziano. Musimy skrócić czas podejścia przez masyw! Murzyn, zapytany o to, uśmiechnął się: - Dwa dni, jedna noc. Biały człowiek ma słabe nogi i lubi dużo spać. - My mamy mocne nogi i nie lubimy spać dużo - powiedział Szeryf . - Dzisiaj, potem noc, pół jutrzejszego dnia - zgodził się Murzyn. Po czym narysował, palcem na piasku, jak wygląda obóz komendanta Garo. Składał się z dwóch sąsiadujących ze sobą części, połączonych wąskim przejściem wśród skał - z dwóch maleńkich kotlin lub synklin (to już rzecz geologów), jakby kobieta położyła swe piersi na rozmiękczoną skałę, czyniąc dwa łagodne wgłębienia dla legowisk. Pierwsze z tych gniazd, do którego można było dojechać drogą z podnóża masywu, było placem ćwiczeń, zabaw i sjest, w drugim mieścił się magazyn i warsztat. Zakładników trzymano w niewielkiej jaskini, co było szczęśliwym trafem - nie groził im wybuch, rykoszet czy postrzał, nie musiano bać się o nich w czasie ataku. Nortolt i Downbridge podzielili grupę na cztery zespoły. W ciężarówce, obok FWL- owców, Szeryf jako dowódca, bracia Clayton, Shelm, Frost i jeden ze spadochroniarzy Haltreya, Tom Reeves (wybrano najmniejszych, by łatwiej mogli się ukryć). W zespole alpinistycznym Haltrey jako dowódca, Gurt, Krzysztofeczko, Farloon, Leenock i donosiciel- przewodnik. Downbridge, Kanetopouliu, doktor Morgan i jeden z tłumaczy mieli jechać za ciężarówką landroverem jako wsparcie i ubezpieczenie, w takiej odległości, by posterunek przy wjezdzie do obozu nie dostrzegł ich nim padnie pierwszy strzał. Na miejscu, z resztą samochodów, miał zostać profesor, trzech żołnierzy wypożyczonych od ekipy geologicznej, drugi spadochroniarz Haltreya (tylko dwóch haltreyowców przeżyło walkę z Busonami, ten drugi miał lekką ranę), jeszcze jeden tłumacz i Fritz. - Nie ma mowy! - rzekł van Hongen. - Ja też tam idę! - Pan się nie umie bić - zauważył Nortolt. - Bić się, to nie koniecznie znaczy strzelać. Dowódca nawet milcząc jest najważniejszym uczestnikiem boju. - No tak, ale... ciężarówką nie może pan... - Nie pojadę ciężarówką, tylko pójdę z Haltreyem w góry! - Panie van Hongen - powiedział Downbridge - to już lepiej niech pan jedzie ze mną, zapraszam do landrovera. Ci, co idą w góry, będą mało spać, a dużo dzwigać, biorą kilka granatników, pociski, prowiant i osobistą broń, to jest cholerny wysiłek, tam są trudne przejścia, ten czarnuch mówił... - Wezmiemy jeszcze jeden granatnik, ja go będę niósł! - Nie możemy pana tak narażać! - zaoponował Haltrey. - Nie biorę odpowiedzialności... - Nie musi pan, poruczniku! - przerwał Fritz. - Pełną odpowiedzialność ja ponoszę, bo jestem waszym dowódcą! Tracimy czas, gdzie mój granatnik? Nie mógł inaczej, tylko osobiste uczestnictwo w eksterminacji FWL gwarantowało mu spuściznę po starym van Hongenie i oni mieli być gronem świadków. Wypełniając powinności drugiego ze swych zajęć w Matabele Andrew Bride przekazał do centrali CIA to, co zdążył mu przekazać porucznik Takebo zanim Gang Lerocque'a ruszył ze stolicy Tangalandu, by tańczyć Czarne tango . Jamesa Fostermana w tej depeszy, którą otrzymał tuż po rozszyfrowaniu, zainteresowała przede wszystkim liczebność ekipy brytyjskiej i obecność naukowców. Resztą zajęli się jego ludzie. Z dwóch kopii, które wykonano, pierwszą otrzymała sekcja afrykańska w pionie agentur zagranicznych Wydziału Operacyjnego, drugą służba kontroli informacji Wydziału ds. Wywiadu, gdzie pracował absolwent Yale, Rick Korm. Korm zauważył coś bardzo ważnego. Winien był przekazać to swemu szefowi, lecz był równie sprytny jak inteligentny i równie ambitny jak jego szef, toteż nie chciał oddać śmietany przełożonemu - poszedł z tym wprost do naczelnego dyrektora, ryzykując, gdyż omijać drabinkę hierarchiczną mógł tylko w jednym szczególnym przypadku (był nim donos na przełożonego, gdy nabrało się podejrzeń wobec jego lojalności w stosunku do firmy i do państwa), a on szedł z czymś, co stanowiło rezultat jego rutynowych zajęć. Lecz Korm był wyznawcą ryzyka, gdyby nie to, nie wstąpiłby do Central Intelligence Agency. - Człowiek, który steruje tą wyprawą i którego Nyakobo przyjął w swym pałacu, nazywa się van Hongen - powiedział Korm. - To już sam przeczytałem w depeszy, nauczono mnie czytać! - burknął dyrektor. - Jeden z zakładników, których rozwaliło FWL, inżynier Kreist, nazywał się van Hongen nim pozbył się tego nazwiska - dodał Korm takim tonem, jakby mówił: A mnie nauczono jeszcze główkować! - Dlaczego przychodzisz z tym tu, nie masz zaufania do przełożonego?- zapytał Fosterman. - Mam zaufanie tylko do mojej przyszłości, i wiem, że to cholernie ważna sprawa, ten skok Anglików, panie dyrektorze. - Czemu twoim zdaniem taka ważna? - Bo kiedy gra przeciwko nam wróg, to jest normalne, ale gdy sojusznik, to jest tysiąc razy gorsze, to duże gówno! Fosterman przypomniał sobie stary dowcip o biologicznym zagrożeniu, jakie stanowi zdolna młodzież dla szefów: prezes firmy wzywa kierownika kadr i mówi: Panie Smith, proszę odszukać najzdolniejszego, najbardziej operatywnego i ambitnego wśród młodych pracowników naszej firmy i zwolnić go w ciągu dwudziestu czterech godzin! - Musisz jeszcze trochę poczekać, synu... - uśmiechnął się z subtelną ironią. - Wiem, panie dyrektorze - odparł Korm, wstał, ukłonił się i wyszedł. Fosterman kazał sekretarce łączyć z szefem biura personalnego w Wydziale Administracyjnym. Powiedział do słuchawki: - Burt, miałem ci zakomunikować kogo damy na stołek wice w bezpieczeństwie wewnętrznym. Decyzja zapadła. Rick Korm z kontroli. - Przecież to szczeniak! Dopiero do nas przyszedł! - zagrzmiało w głośniczku. - Jedni dopiero do nas przychodzą, a inni zbyt długo u nas siedzą! - warknął groznie Fosterman. - Ja, tak jak i on, przyszedłem tu przed trzema laty, uważasz, że się nie nadaję, Burt? - Ależ skąd, szefie, ja tylko... - Znajdz i przyślij mi Mellera. [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
|||
Sitedesign by AltusUmbrae. |