Odnośniki
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ] Nie przejmuj się tym, w ogóle o tym nie myśl. Przy takich szkrabach człowiek działa instynktownie. Tak to już jest. Tuż za nimi rozległ się dzwięk hamującego samochodu, za- chrzęścił żwir na podjezdzie. Ben - powiedział Steven, patrząc na wyskakującego z półcię- żarówki mężczyznę. Steven, musimy ruszać! - Na twarzy Bena malował się S R niepokój. - Przepraszam, że tak znienacka, ale nie ma czasu. Hoagie chciał zaszpanować przed chłopakami nową tere- nówką i zaczął wywijać na polu ósemki. Rzuciło go na płot. Przebił ogrodzenie i wpadł na pastwisko. Nasze wściekłe byki tylko na to czekały. Już są na polu pani Redfern. Wy- obrażasz sobie, co będzie, jak dobiorą się do jej wychucha- nych krówek? Jak tylko zobaczyłem, że jedziesz, zostawiłem chłopaków i na pełnym gazie pognałem po ciebie. Steven zmełł pod nosem przekleństwo. Popatrzył na Jackie, potem na dom. Przeniósł wzrok w dal, skąd przyjechał Ben. Domyśliła się, że bije się z myślami. Nie chciał zostawiać jej samej w domu, a drugiej strony rwał się, by pędzić na ratu- nek. Mogła poczuć się urażona, lecz dopiero co sama oburzała się, że chce zostawić Suzy z obcą osobą. -Poczekam w aucie - zaproponowała. Steven nie tracił czasu na dyskusję. Wskoczył do samochodu i ruszyli za Benem. Dziękuję. Przepraszam, że tak wyszło. Czy to coś poważnego? Och, w najgorszym razie moje byki dobiorą się do krów pani Redfern, co z pewnością się jej nie spodoba. Ma niewielkie stado, a swoje krówki traktuje jak domowe pieski czy kotki. Chucha na nie i dmucha, a byków nie dopuszcza, uznaje je- dynie sztuczną inseminację. Wprawdzie natury nie da się oszukać, ale... racja jest po jej stronie. Moje zwierzęta nie powinny wkraczać na jej teren, odpowiedzialność za to spo- czywa na mnie. Jeśli nie potrafię upilnować mojego stada, nie powinienem zajmować się hodowlą. Przecież ciebie tutaj nie było. To nie ma znaczenia, i tak za to odpowiadam. Pewnie S R podobnie myślisz o swojej firmie. Nawet gdy cię nie ma na miejscu, wszystko powinno iść bez zgrzytów. Poczuła ukłucie lęku. Jak Parris sobie radzi? Pośpiesznie od- pędziła te niespokojne myśli. Doskonale rozumiała, o czym mówił Steven. Samochód gwałtownie się zatrzymał. Dalej pojadę konno. - Steven wskazał uwiązane wierz- chowce. - Moja sąsiadka jest bardzo zasadnicza, nie mogę wjechać na jej teren autem. Nie ruszaj się stąd. Twoje ranczo przeze mnie nie ucierpi - rzekła ze złością. - To, że nie czuję do ciebie sympatii, jeszcze nie znaczy, że zrobię coś złego. Steven zamrugał. - yle mnie zrozumiałaś. Chodziło mi tylko o twoje dobro. Nie chcę, by spotkała cię jakaś krzywda. Czy masz blade pojęcie, ile waży krowa lub byk? -Dużo? Uśmiechnął się lekko. -Owszem, dużo. Jesteś dziewczyną z miasta. Nie chcę, żebyś coś sobie zrobiła. Ludzie jeszcze by pomyśleli, że chcąc się ciebie pozbyć, celowo naraziłem cię na niebezpieczeństwo. Wciąż się uśmiechał, lecz nie była przekonana, czy tylko sobie żartuje. Założyła, że tak. Posiedzę w samochodzie. Bardzo o to proszę. Po chwili już galopował za Benem. Siedziała w aucie, mając wokół siebie morze traw, gdzie- niegdzie w oddali majaczyły pojedyncze drzewa. Była w ko- stiumie i na wysokich obcasach, jej dziecko znajdowało się daleko stąd, podobnie jak mężczyzna, który ją tutaj przy- S R wiózł. Skądś dobiegało ryczenie krów... chyba krów? Cie- kawe, czy mają rogi? Steven miał rację, to nie był jej świat. Godziny mijały, słońce zaczynało przesuwać się ku za- chodowi. Jackie była głodna i spragniona ludzkiego towa- rzystwa. Korciło ją, by wysiąść i ruszyć na poszukiwanie Stevena, lecz powstrzymywał ją lęk. W pewnej chwili do samochodu powoli podeszła krowa. Jackie szeroko otworzyła oczy. - Dobra krówka - powiedziała, a zwierzę pochyliło głowę i zaczęło pocierać nią o klamkę. Jackie żałowała, że nie [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
|||
Sitedesign by AltusUmbrae. |