Odnośniki
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ] – Dotknij ręką mojej szaty – odezwał się duch. Scrooge chwycił ją z całej siły. Książka pobrana ze strony Tommy Jantarek 20 Zielone gałęzie, czerwone jagody, indyki, gęsi, pieczenie, prosięta, kiełbasy, pasztety, budynie, owoce i poncz znikły w jednej chwili. Znikł także pokój, ogień, czerwony blask, nocna pora, i Scrooge z duchem znaleźli się na ulicach miasta. Był to ranek pierwszego dnia Bożego Narodzenia. Z chodników i z dachów zmiatano śnieg, który rozsypując się w powietrzu tworzył śnieżycę, ku niemałej uciesze bawiących się na ulicy dzieci. Ściany domów, a zwłaszcza ich okna, wydawały się czarne, nie tylko w porównaniu z białym całunem śniegu na dachach, ale i z brudnym śniegiem na jezdniach, w którym ciężkie koła wozów i pojazdów wyorały głębokie bruzdy. Krzyżowały się one w najrozmaitszych kierunkach tworząc istny labirynt wąskich kanałów w brunatnym, zakrzepłym błocie i przemienionej w lód wodzie. Niebo było pochmurne, nawet najkrótsze ulice ginęły w gęstej mgle, która opadała na ulice w postaci szronu. W całym otoczeniu nie było nic wesołego – a jednak unosiło się w powietrzu coś uroczystego i radosnego; nawet najpiękniejsza letnia pogoda i promienie słońca nie zdołałyby wytworzyć podobnego nastroju. Również robotnicy zmiatający śnieg z dachów byli pogodni. Nawoływali się wzajem z dachów, od czasu do czasu rzucali jeden w drugiego kulą śniegową – poczciwszy to pocisk aniżeli niejedno słówko – i zanosili się śmiechem zarówno trafiając do celu, jak w razie chybienia. Niektóre sklepy spożywcze były otwarte, natomiast owocarnie imponowały bogactwem. Widać było ogromne, pękate kosze kasztanów, przypominające swoją wypukłością brzuchy starych smakoszów. Ustawiono je w drzwiach sklepów i wydawało się, że lada chwila wypadną na ulicę. Czerwonawe, przysadziste główki hiszpańskiego czosnku z dawały się spoglądać wyzywająco na skromnie snujące się dziewczęta. One zaś tylko spod oka spoglądały na wiszące wszędzie girlandy uwite z gałązek świerku. Dalej piętrzyły się apetyczne piramidy jabłek i gruszek. Ówdzie ułożono stosy winogron, budzących ślinkę w ustach. Dalej umieszczono całe stosy ciemnych, puszkiem okrytych orzechów, przypominających swoim aromatem zapomniane przechadzki po lasach. Tutaj pieczone, suszone i świeże jabłka norfolskie, prześlicznie wyglądające na tle cytryn i pomarańcz zdawały się wręcz napraszać, aby je zawinięto w papier i zabrano do domu na deser. Złote i srebrne rybki, chociaż zimnokrwiste, teraz wystawione w małych, szklanych akwariach, wśród bogactwa owoców, jakby odgadywały, że dzieje się coś niezwykłego, gdyż z wielkim wzburzeniem przepływały tam i z powrotem swoje siedziby. A sklepy kolonialne... Co tam za skarby! Chociaż drzwi do niektórych sklepów były tylko do połowy uchylone, to przez szpary można było podziwiać ich zasoby. Zwracały tam uwagę nie tylko wesołe szczękania talerzy wag; nie tylko furkot sznurków, szybko odwijanych z żelaznych kółek, aby nimi zręcznie owinąć paczki zakupionych towarów; nie tylko nieustanny brzęk blaszanych szufelek, nabierających kawę lub herbatę; nie tylko dźwięk wydawany przez różnorodne paczki, rzucane na kontuar, które zjawiały się i znikały, jak kule w rękach żonglera... Nade wszystko zwracał uwagę zmieszany aromat kawy i herbaty, tak przyjemny dla powonienia. Pięknie pachniały stosy czerwonych, dużych rodzynków i śnieżnobiałych migdałów; góry cynamonu i innych aromatycznych korzeni; owoce smażone w cukrze, których sam widok łaskotał podniebienie; festony mięsistego i soczystego winogrona; koszyki pełne skromnie zarumienionych śliwek francuskich. Słowem – wszystkie te przeróżne smaczne rzeczy, przedstawiane w najponętniejszych postaciach... Główną uwagę zwracali kupujący, jakby niecierpliwie pragnący wypełnić dziś od dawna wymyślony plan. Tłoczyli się w drzwiach, uderzając jeden drugiego koszykami i paczkami, zapominając na kontuarze część zakupów i szybko wracając po nie; popełniając wiele pomyłek i przeoczeń z niezwyczajną dobrodusznością. Jednocześnie trzeba było podziwiać cierpliwość kupca i jego pomocników, ich uprzejmość, ugrzecznienie, z jakim starali się dziś zwracać do wszystkich. Zdawało się, że gdybyś od nich zażądał serca, bez wahania ofiarowaliby je z równą skwapliwością, jak herbatę lub kawę. Wtem zabrzmiały dzwony, wzywające pobożnych do kościoła. Wkrótce ulice zaroiły się ludźmi, którzy przywdzieli nie tylko odświętne szaty, ale także uroczyste, świąteczne miny. Książka pobrana ze strony Tommy Jantarek 21 Jednocześnie z bocznych ulic, uliczek i zaułków bez nazwy wypłynęło mnóstwo ludzi, którzy nieśli swój obiad do piekarza, aby go odgrzać. Widok tych biednych, a jednak tak szczęśliwych w tej chwili, zdawał się najwięcej interesować ducha, zatrzymał się bowiem wraz ze Scrooge’em przy drzwiach jednej z piekarń i podnosząc pokrywy naczyń w chwili gdy ludzie przechodzili obok niego, oświetlał ich posiłek swą pochodnią. Była to iście cudowna pochodnia; gdy bowiem kilku ludzi poczęło się o coś spierać i nawet padły dość ostre wyrazy, duch „pokropił” ich kilkoma kroplami ze światła swej pochodni, a natychmiast wrócił im pogodny nastrój. Przyznawali, że wstyd sprzeczać się w dzień Bożego Narodzenia. Niebawem dzwony umilkły, a sklepy piekarzy zamknięto. W powietrzu unosiły się smaczne zapachy odgrzewanych obiadów, a kominy pieców wyrzucały kłęby dymu pomieszanego z parą. – Zapewne twoja pochodnia ma jakąś szczególną właściwość?– zapytał Scrooge. – Tak, czynienia wszystkiego przyjemnym i dobrym. – Czy działa tak na każdy obiad w tym dniu?– pytał dalej Scrooge. – Na każdy podawany z dobrą wolą. Szczególnie na obiad ubogich. – Dlaczego? – Ponieważ oni tego najwięcej potrzebują. Wciąż niewidzialni, duch wraz ze Scrooge’em, udali się na przedmieście. [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
|||
Sitedesign by AltusUmbrae. |