Odnośniki


[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Spacerujesz sobie, kochanko, spacerujesz, nie wiedzieć gdzie przepadasz i nic nie wiesz, co się w
domu dzieje. Wieczna bieda! Emilka zachorowała na nerwy, na piersi, na serce, na wszystko... doktora
sprowadzili... Benedykt tak zląkł się i tak prędko wiezć go kazał, że konie, powiadam ci, całe w pianie
przed gankiem stanęły, Pół godziny temu przyjechał i powiedział, jak zawsze, że to nic strasznego...
Wielkie rozdrażnienie nerwów i troszkę kataru, bronchitów, jak zawsze, powietrze jej zalecił, ruch,
rozrywki, dwie recepty zapisał... Ale ja tam do jej pokoju weszłam z kawą i przekąską dla doktora i
trzebaż nieszczęścia, zakaszlałam... troszkę tylko, mówię ci, że troszkę... A on popatrzył na mnie i
powiada, że to zły kaszel, że mnie leczyć się trzeba... Ja w nogi, a dzieci za mną! "Lecz się, ciotko, i
lecz się, pogadaj z doktorem i pogadaj!" A żeby on choć przez trzy dni ust nie otwierał, daj Boże!
Chora... chora... wieczne głupstwo! Już jeżeli ja chora, to któż zdrowy? Powiadam ci, że w tej ścianie
pięścią dziurę zrobię, jeżeli zechcę!
Kiedy Marta prędko, z rozmachiwaniem ramioni trzęsieniem głowy, nad którą sterczał wysoki grzebień,
wszystko to mówiła, Witold i Leonia prędko także i z ożywionymi gestami cicho porozumieli się ze sobą,
z sali wybiegli. Justyna powolnym ruchem wzięła rękę Marty, cicho ją pocałowała i długo w oczy jej
patrzała.
- Ja to wszystko rozumiem, ciotko wymówiła z cicha.
- Już?... rozumiesz? - z trochę zjadliwym śmiechem zadziwiła się Marta, ale wnet spostrzegłszy, że coś
niepotrzebnego powiedziała, wybuchnęła: - Cóż ty rozumiesz? tu najmniejszej rzeczy do rozumienia nie
ma! Zdrowa jestem zupełnie i wcale nie potrzebuję, aby mi jak indyczce gałki do gardła rzucali... A ty
za raz w melancholie wpadasz... "Rozumiem!" Nic nie rozumiesz... Wieczne...
Umilkła, bo wzrok jej upadł na snop roślin, które przyniosła Justyna i na stole położyła.
- A toż skąd? - wskazując bukiet bardzo do różnobarwnej miotły podobny zawołała.
- Niech ciotka zgadnie - uśmiechnęła się Justyna.
Czy zgadywała? Wąskie jej wargi zacisnęły się i pośród zmarszczek prawie zniknęły; górną połowę swej
ciężkiej postaci naprzód podała, a rozpłomienione przed chwilą oczy jej przygasły i w więz roślin
wpatrzyły się tak, jakby ktoś wpatrywał się w nagle przed nim powstałe widmo czegoś, co niegdyś było
żyjącym, znanym, może drogim.
- Justynal
Na dnie stłumionego jej głosu czuć było jakieś wewnętrzne warczenie.
- Co, ciotko?
- Gdzie ty byłaś?
Młoda panna spokojnie odpowiedziała:
- W Bohatyrowiczach.
A któż ci dał... to...?
Ciemnym, pomarszczonym palcem wskazywała bukiet, jeszcze odeń wzroku nie odrywając, Tym razem
Justyna głowę nad więzią roślin pochyliła.
- Jan Bohatyrowicz - ciszej odpowiedziała.
Jakby ją to nazwisko w pierś uderzyło, Marta wyprostowała się i ze szczególnym połączeniem śmiechu i
tego samego, co wprzódy, wewnętrznego warczenia wybuchnęła:
- Cha, cha, cha! No, to już u nich familijne! Wiecznie bukiety wiążą, a co który zwiąże, to miotła.
Czysta miotła! Widywałam ja kiedyś takie bukiety często, a ten do tamtych podobny jak dwie krople
wody! Ależ pachnie, aż się po całej sali rozeszło! Znałam ja kiedyś i te zapachy... Uf... nie mogę...
I nie mogła już wstrzymać się, zakaszlała; pomarszczone jej czoło nabiegło krwistym rumieńcem. Z
tym rumieńcem na czole i krztusząc się jeszcze wymówiła znowu:
- Justyna!
- Co, ciotko?
Stała teraz przed młodą panną prosta i ciężka, podobna do słupa umieszczonego na wielkich, w
kwieciste pantofle obutych stopach, i wprost jej w twarz ostro patrzała. Po chwili wskazujący palec do
wysokości swej twarzy podniosła i poruszyła nim w powietrzu prawie groznie.
- Cóż ty sobie myślisz, panienko?... - z cicha zaczęła. - Może ty myślisz, że jednym ludziom Pan Bóg
daje serca, a drugim kamienie?... Pewno tak myślisz, ha? U ciebie serce, bo ty panienka, a u niego
kamień, bo to chłop! ha? Pobaw się z kamuszkiem, pobaw się, co to szkodzi? z nudy, z melancholii! Na
pociechę po pańskich karmelkach chłopskie miotły, tymczasem, póki Pan Bóg znowu jakiego panicza
nie ześle, ha?
W sposób ten mówiłaby może więcej, ale do sali wbiegł lekki, strojny, głośno śmiejący się podlotek i z
radosnym błyskaniem oczu przylgnął cały do niej, jak blady motyl do ciemnego słupa.
- Otóż i postawimy na swoim! otóż ciocia będzie musiała z doktorem porozmawiać! Już go Widzio tu
prowadzi !
W salonie słyszeć się dały kroki dwu mężczyzn z pokoju pani Emilii ku sali jadalnej zmierzające. Mar ta, [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • brzydula.pev.pl

  • Sitedesign by AltusUmbrae.