Odnośniki
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zaledwie godzinę, najwyżej dwie; włóczył się wtedy po pogrążonych w nocnym mroku ulicach Yewville albo wsiadał w samochód i jezdził po mieście bez celu; świt wyrywał go z transu, nie wiedział wtedy, gdzie jest, czasem budził się na drodze, wiele mil za miastem, bo wcześniej morzył go sen. Najlepiej czuł się popijając z przyjaciółmi podczas oglądania w telewizji w miejscowym barze relacji z piątkowych bokserskich walk wieczornych. Przy takich okazjach, no wprost dostawał orgazmu, tak był tym najarany, tym boksem, tym swoim uzależnieniem. Bo on wiedział, że boks trzyma go w garści, że nie może żyć bez tych wzlotów, bez tego blasku życia, tego wszystkiego, co mógł mu dać tylko boks. Pożądał nawet tego pragnienia, które w nim narastało, gdy oglądał na ekranie walki transmitowane z legendarnego Madison Sąuare Garden, tego pępka świata zawodowego boksu, gdzie on sam czekałby aż spiker wypowie jego nazwisko, a w chwilę potem on wyjdzie na środek ringu; wyczekiwał na tę chwilę z takim utęsknieniem, że wpatrując się w telewizyjny ekran już ją przeżywał, delektował się nią. Colum Donaghy czekał na swój dzień, na swoją szansę, na wielką forsę. Choć, Bogiem a prawdą, pieniądze miały z tym niewiele wspólnego, były tylko publicznym dowodem łaski. Kupiłby sobie wykonywanego na specjalne zamówienia kanarkowego buicka kabriolet. Nowy dom w lepszej dzielnicy miasta. Coś dla rodziców, którzy zasługują przecież na coś lepszego niż to, co dotychczas otrzymali od życia. Może tydzień w Miami Beach? Ale Columowi Dzieciakowi Donaghy emu nie ubywało lat. Niektóre małolaty w sali treningowej przypatrywały mu się uważnie. Może robi się wolniejszy. Czeka przecież pięć lat, osiem, dziesięć. Jego menadżer Gus Smith pochodził stąd, z Buffalo, był po sześćdziesiątce, palił cygara, miał perkaty, bulwiasty nochal, dobre serce i w ogóle był przyzwoitym facetem, lecz drugiego sortu, bez znajomości, wobec którego nikt w bokserskim biznesie nie miał żadnych zobowiązań, prawda była taka, że osiągnięcia Columa nie były aż tak imponujące, nie przystępował do walk, w których zwycięstwo miałby na pewno w kieszeni, odrzucał szanse, bo akurat był zaabsorbowany czymś innym, na przykład kobietami, albo miał właśnie kłopoty z Carlottą czy był komuś winien forsę lub ktoś był mu ją winien; słowem, zbyt wiele spraw odciągało go od boksu, stał się jednym z tych szalonych ajryszów zabijaków, których tłum oklaskuje, nawet gdy przegrywają, toteż porażki stawały się w jego przypadku pozornymi zwycięstwami. Wydawało się, że złote monety wyciekają mu jak woda spomiędzy palców, tak, tak było. Owszem, rozkosznie było patrzeć na to, ale Colum wtedy nawet nie pomyślał, że pewnego dnia złote krążki znikną. Tak więc czekał, był głodny sławy, taki irlandzki dzieciuch, czekający całe życie. Jeśli istnieje jakiś inny świat, to, kurwa, ja tam także będą czekał. 10. Przed walką z LaStarzą w maju 1958 roku miał na swoim koncie czterdzieści dziewięć zwycięstw, jedenaście porażek i jeden remis. LaStarza zwyciężył pięćdziesiąt osiem razy, pięć razy przegrał. Jednak dwukrotnie, w roku 1950 i 1953, pokonał go Rocky Marciano, który został potem jedynym bokserem wagi ciężkiej w historii tej dyscypliny, który wycofał się z ringu niepokonany, a stawką w tej jego drugiej walce z Marciano był tytuł mistrza w wadze ciężkiej . A LaStarza walczył dzielnie z Marciano przez dziesięć rund, nim w jedenastej przegrał przez techniczny nokaut. - Tamta walka? - podniecał się Colum. - LaStarza miał wygraną prawie w kieszeni. Gdyby punktowali, on by zwyciężył. No więc widzicie, że można. Rocky nie jest niezwyciężony. Owszem, LaStarza mógł prowadzić na punkty przez dziesięć rund, lecz tylko dlatego, a to tylko dlatego trzeba napisać wołami, że boksował ostrożnie, bo postanowił trzymać silniejszego Marciano na dystans, a to było tak, jakby ktoś próbował trzymać na dystans kołyszącą się kobrę posługując się drągiem. Jednak Marciano okazał się niepowstrzymany, przez cały czas parł do przodu. Zawsze agresywny, trzymał stale równy rytm, był niezbyt szybki, ale zdecydowany, zawzięty; wiedział, co zrobić, jeśli pojawiała się sposobność. Walcząc z Marciano czy też z Louisem nawet najszybszy bokser mógł biegać ile chciał, a i tak nie zdołał uniknąć jego ciosów. Było to tylko kwestią czasu. - To tak jak w tym opowiadaniu czytanym w szkole - zauważył mój ojciec - kiedy facet znalazł się nad studnią i jednocześnie pod wahadłem, no i wszystko jest kwestią czasu. Co do Columa, to wiedział o tym albo powinien był wiedzieć, jednak nie chciał tego przyznać. Podobnie jak wielu bokserów był dziwakiem i na wiele spraw miał własne, zdecydowanie odbiegające od powszechnie przyjętych poglądy, z czego był, właściwie nie bardzo wiadomo dlaczego, bardzo dumny, ale których ani w ząb nie pojmowali inni. Gdy oglądał w telewizji walkę Marciano z LaStarzą - w barze, w towarzystwie ojca i gromady kumpli - siedział jak na szpilkach, kręcił się podekscytowany, podpowiadał głośno LaStarzy, zupełnie jakby znajdował się przy ringu. - Idz na niego! Lutuj go! Wal teraz prostym! Kiedy gong kończył rundę, strzelał z palców, krzycząc: - LaStarza! - Czyli że LaStarza ją wygrał. Gdy w dziewiątej rundzie Marciano upadł na deski, Colum zaprotestował: sędzia powinien ogłosić zwycięstwo LaStarzy przez nokaut, a gdy w jedenastej rundzie LaStarza poleciał przez liny i poza ring, Colum wrzasnął, że tamten go popchnął, że było to nieczyste uderzenie. To prawda, Marciano uderzył kilkakrotnie poniżej pasa. Nie boksował finezyjnie, to fakt. Ale knock-down był czysty i wszyscy już wiedzieli, wiedział to i LaStarza, że on sam przegrał tę walkę. Gdyby wytrwał przez piętnaście rund, przyjmując potężne ciosy na korpus, na głowę, na ręce; ciosy, których siła praktycznie łamała kończyny, tak je haratając, że zaczynały przypominać rozbite tłuczkiem mięso, mógłby zostać inwalidą. Lecz Colum, uparty jak osioł i chcący, żeby jego było zawsze na wierzchu, widział na ekranie zupełnie coś innego. Wszystko to działo się na kilka lat przedtem, nim jego menadżer mógł choćby tylko marzyć o kontrakcie na walkę z LaStarzą, jednak wydawało się, że Colum już przewidywał, że pewnego dnia stanie być może w ringu naprzeciw Rolanda LaStarzy, przejściowo zapomniał o Marciano, podświadomie pragnął umocnić wizerunek LaStarzy, faceta, który był od lat poważnym pretendentem do mistrzostwa w wadze ciężkiej i który po tej wieczornej walce odjechał do domu z niezłą forsą, a Colum Donaghy, oddalony o trzysta pięćdziesiąt mil w północnej części stanu Nowy Jork, jest głodny choćby części tej sławy i tego łupu, teraz nadeszła jego kolej, jego czas, och, oddałby wszystko za to, żeby stanąć na ringu Madison Square Garden, w jednej z tych walk [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
|||
Sitedesign by AltusUmbrae. |