Odnośniki
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ] spojrzenie, by po chwili zniknąć, wciągnięta za próg czyjąś surową dłonią. Wzdłuż ulicy niósł się chrobot rygli i zamków. Któryś z mężczyzn splunął pod nogi przejeżdżającego. Ktoś cisnął odłamkiem kamienia. Calendar obejrzał się, ale nie zauważył nikogo. Nie mógł ich winić za takie przyjęcie. Wiedzieli, że nie mają szans. Już dawno zrozumieli, że obcy zawsze oznaczają jakieś nieszczęście. Albo przyjadą ludzie Yilli i ograbią ich do czysta, albo zrobią to federales. Co prawda w lepszych czasach Yilla wspomagał miasteczka takie jak to. Kradł bydło bogatszym rancherom, a mięso rozdawał wieśniakom. Była to w gruncie rzeczy zapłata za lojalność. Aupieni czy obdarowywani, chłopi wiedzieli, że ta sama ręka, która dziś daje, jutro może zabrać, ta zaś, która zabiera, jutro zrobi to znowu. Woleli więc, by zostawiono ich w spokoju i nie ufali nikomu. Dla Calendara nie było to nic nowego. Nieraz zetknął się z podobną sytuacją na zachodzie, gdzie pod koniec wojen z Indianami neutralne plemiona bardziej niż białych obawiały się grasujących w okolicy band swoich ziomków i marzyły tylko, by zostawiono je w spokoju; na Kubie i na Filipinach; wszędzie, gdzie prowadzący wojny podjazdowe żerowali na tubylcach. %7łyczliwa obojętność miejscowych wobec walczących kończyła się konfliktem z obu stronami i przeradzała w skrytą wrogość. Tacy ludzie mogą być równie niebezpieczni, co jawny wróg. Nawet jeśli teoretycznie miało się im pomagać, nie należało im ufać. I jeśli znalazł się jakiś pretekst, to neutralni czy nie należało dać im po łbie. Calendar nie chciał drażnić mieszkańców wioski, toteż nie sięgał po pistolet, trzymając tylko dłoń w pobliżu ukrytej pod pachą kabury. Nie mógł zapewnić sobie osłony z przodu, ale z tyłu, za parą jadących po bokach zwiadowców ustawił dodatkową trójkę. Pięćdziesiąt metrów za nim jechał żołnierz, którego zadaniem było strzec go od strzału w plecy. Wioska robiła teraz wrażenie wymarłej. Zabudowania stawały się coraz większe w miejsce szałasów pojawiły się chaty, potem dość solidne, toporne, o płaskich dachach domy, zbudowane z żółtych, suszonych na słońcu cegieł, w których belki stropów z wyższej strony dachu wystawały poza upstrzone kamykami ściany. W bocznej uliczce mignął od czasu do czasu zabłąkany osioł albo plecy zmykającego 48 4 Ottatnia szarża 49 w popłochu tubylca. Patrząc przed siebie, Calendar widział plac wioskowy z murowaną studnią pośrodku. Obok siedział starzec w sandałach na sznurkowej podeszwie i konopnym serape. Jeśli miały być jakieś kłopoty, to właśnie tutaj. Podjechał prosto do studni, przywitał się, i wieśniak, nie patrząc na niego, skinął głową. Zsiadł z konia. Prowadząc zwierzę tak, by znajdowało się między nim a tubylcem, zbliżył się i sięgnął po drewniany kubeł. Z niepokojeni sprawdził, czy w środku jest woda. Nie przypuszczał, by zatruli własną studnię, ale kubeł to co innego. Ostrożność nakazywała go opróżnić. Z drugiej strony, woda była tu rzeczą cenną i jeśli naczynie nie jest zatrute, niepotrzebnie ich tylko obrazi. Z ulgą stwierdził, że kubeł jest pusty. Spuścił go na linie w głąb studni. Wewnątrz było ciemno, ale nie wyglądała na głębszą niż sześć metrów. Wywindował naczynie, na powierzchnię i wylał wodę do stojącego obok koryta. Rozluznił koniowi wędzidło i pozwolił mu się napić. Teraz miał pewność, że z wodą jest wszystko w porządku. Pogrzebał w torbie u siodła, spod ukrytego tam zapasowego rewolweru wydostał kubek i zanurzył go w wiadrze. Wypił trochę wody pozostałej po napojeniu zwierzęcia i podziękował wieśniakowi za gościnność. Starzec powtórnie skinął głową, ale nadal nie patrzył na przybysza. Calendar odwrócił się w stronę ubezpieczającego go zwiadowcy, który czekał u wylotu ulicy, i dał znak ręką. %7łołnierz ruszył, przeciął plac i wjechał w przedłużenie ulicy po drugiej stronie. Miasto okazało się większe, niż początkowo sądził Calendar. Budynków było ze sześćset, nie trzysta, ale w tej części stały jakby rzadziej. Z zapartym tchem śledził swego partnera, jak posuwa się ulicą, by wreszcie dołączyć do pozostałej dwójki zwiadowców, którzy okrążywszy miasto czekali za ostatnimi domami. Teraz wiedział, że dopóki jest tutaj i dopóki stoi na nogach, nikt nie dobierze się do studni. Wiedział, że zwiadowcy dołączą do oddziału, a wtedy major wyśle grupę żołnierzy po wodę. Wyciągnął dłoń po kapelusz, ale przypomniawszy sobie o upale, zostawił go na głowie. Stał więc, osłonięty z jednej strony ciałem konia i czekał. 30 Oddział majora Tompkinsa rozbił biwak na obrzeżach miasteczka, kilkadziesiąt metrów od pierwszych domów. %7łołnierze otrzymali wyrazne rozkazy: nie wchodzić w drogę miejscowym bez potrzeby. Konieczność zaopatrzenia się w wodę taką potrzebę stworzyła. Dotychczas polegano na ciężarówkach, które wracały do znanych ujęć i dowoziły wodę w miarę wyczerpywania się zapasów. Rzecz w tym, że po raz pierwszy użyto samochodów do podobnego zadania i nikt nie przypuszczał, że tak ucierpią na meksykańskich drogach. A ucierpiały bardzo: popalone łożyska, przegrzane chłodnice, zdarte opony, pogięte resory, uszczelki misek olejowych zniszczone od ciągłego ocierania się podwozia o skaliste podłoże. Niejednokrotnie olej wyciekał tak szybko, że nie nadążano z dolewaniem. Woda była niezbędna, szczególnie dla koni i do pojazdów. Ludzie mogli jakoś [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
|||
Sitedesign by AltusUmbrae. |