Odnośniki
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ] Szedł ku nim niespiesznie, z niedbałą pewnością wielkiego drapieżnika, który wie, że łowy zakończą się sukcesem. Nie miał broni, jednakże Conan dobrze pamiętał martwych ludzi w jurcie Samarry - nie mieli ran, lecz każdą twarz wykrzywiało przerażenie - i Zorellę, która umarła od dotknięcia jego ręki. Conan mocniej zacisnął dłoń na wytartej rękojeści miecza. Gdy wysunął się do przodu, Akeba położył rękę na jego ramieniu. Głos żołnierza był zimny jak stal. - On jest mój. Prawem krwi, on jest mój. Conan ustąpił mu niechętnie i Turańczyk sam ruszył ku Khitajczykowi. Wielki Cymmerianin z konieczności musiał się przyglądać, jak jego przyjaciel toczy walkę na śmierć i życie. Cały czas myślał o Jhandarze, ale droga do czarnoksiężnika wiodła tylko obok krążącej przed nim pary. Khitajczyk uśmiechnął się; jego ręka uderzyła niczym wąż, ale Akeba był szybki jak mangusta. Zabójca zrobił unik przed błyszczącą stalą żołnierza. Uśmiech zniknął z jego twarzy. Mężczyzni poruszali się jak tancerze, obaj świadomi śmiertelnego zagrożenia, jakie stanowił przeciwnik. Połyskliwa stal mierzyła się z gołą, lecz nie bezbronną ręką; celem obu było zadanie śmierci. W pewnej chwili Khitajczyk rozszyfrował rytm ruchów Akeby; śmiercionośna dłoń skoczyła do gardła żołnierza. Akeba rozpaczliwie poderwał rękę i cios chybił celu. Turańczyk z krzykiem zatoczył się do tyłu, szabla upadła na podłogę, ręka zwisła bezwładnie. Drugą sięgnął po sztylet. Zabójca przystanął i roześmiał się pogardliwie przed przypuszczeniem ostatecznego ataku. - Na Croma! - ryknął Conan i skoczył. Jedynie nadprzyrodzona gibkość uratowała Khitajczyka przed ostrzem, które ze świstem rozcięło powietrze. Z uśmiechem skinął na Cymmerianina, zapraszając go do podejścia, o ile starczy mu śmiałości. - Obiecałem, że pozwolę ci go zabić - powiedział Conan do Akeby, nie odrywając oczu od człowieka w czerni - a nie na odwrót. Turańczyk zaśmiał się chrapliwie. Z jego oczu wyzierał ból. Zaciskał sztylet w dłoni, lecz druga ręka wisiała bezwładnie wzdłuż boku i tylko ściana uchroniła go przed upadkiem. - Skoro się wtrąciłeś - wycharczał z trudem przez zaciśnięte zęby - musisz go dla mnie zabić, Cymmerianinie. - Tak - wysyczał zabójca. - Zabij mnie, barbarzyńco. Conan bez ostrzeżenia przypuścił atak, mierząc mieczem w brzuch żółtoskórego. Suitai cofnął się płynnie, jakby sunąc po podłodze, i zatrzymał się tuż poza zasięgiem broni. - Postaraj się zrobić to lepiej, barbarzyńco. Che Fan nie miał racji. Jesteś tylko człowiekiem, jednym z wielu. Nie wierzę, że wszedłeś na Ziemie Przeklęte, ale nawet jeśli tak, przeżyłeś tylko dzięki szczęściu. Ja, Suitai, położę kres twojemu żywotowi. Chodz i spotkaj się ze śmiercią. Gdy wysoki mężczyzna przemawiał, Conan powoli przesuwał się do przodu, nie odrywając stóp od marmurowej posadzki, dzięki czemu ani przez chwilę nie stracił równowagi. Miecz trzymał nisko przed sobą - czubek przesuwał się z boku na bok niczym język żmii, światło z wypolerowanych mosiężnych lamp lśniło na stali, i choć Khitajczyk przemawiał z ogromną nonszalancją, jego oczy nie odrywały się od ostrza. Nagle, gdy zabójca zamilkł, Conan przerzucił miecz do lewej ręki i oczy Suitai mimowolnie przesunęły się za bronią. W tej samej chwili Cymmerianin zerwał gobelin ze ściany i zarzucił go na przeciwnika. Materia owinęła się wokół głowy i piersi Khitajczyka, a Conan skoczył. Stal przebiła tkaninę i ciało, zazgrzytała na kości. Powoli zabójca podniósł róg gobelinu, który zakrywał mu głowę. Szkliste oczy z niedowierzaniem spojrzały na miecz sterczący z piersi, na ciemną krew, plamiącą szatę. - Nie ja spotkam się ze śmiercią - powiedział Conan - tylko ty. Khitajczyk próbował się odezwać, lecz krew popłynęła mu z ust i przewrócił się na marmurową posadzkę. Conan wyszarpnął miecz i starannie wytarł jaw gobelin, jak po kontakcie ze ścierwem. - Winienem ci wdzięczność, przyjacielu - powiedział Akeba, odsuwając się chwiejnie od ściany. Twarz błyszczała mu od potu, a rękę nadal miał bezwładną, ale z trudem się wyprostował, gdy spojrzał na zwłoki mordercy córki. - Teraz musisz polować na własną rękę. - Jhandar - mruknął przeciągle Conan i ruszył, nie dodając już ani słowa. Jak wielki drapieżnik skradał się przez sale rzęsiście oświetlone, choć pozbawione życia. Bogowie mieli w swej opiece tych, których nie napotkał po drodze, nie zatrzymałby się bowiem iżby sprawdzić, czy są uzbrojeni. Płonął żądzą zabicia Jhandara. Każdy, kto próbowałby mu przeszkodzić, ległby w kałuży własnej krwi. Wreszcie zatrzymały go wielkie, kute w brązie odrzwia. Pokrywał je skomplikowany wzór, a jednak wydawało się, że nic ich nie zdobi, trudno było bowiem skupić na nich spojrzenie. Conan położył ręce na zimnym metalu, naprężył muskuły i rozchylił powoli masywne skrzydła. Z mieczem w dłoni przestąpił próg. Kolistą komnatę przepełniała niemal namacalna groza. Na czarnym ołtarzu leżała Yasbet, skrępowana i zakneblowana. Po jednej stronie stała Davinia, z nożem wzniesionym do zadania ciosu w serce, po drugiej Jhandar śpiewał zaklęcia, które mroziły powietrze. Nad całą grupą tworzyła się połyskliwa, srebrnolazurowa kopuła. - Nie! - ryknął Conan. W chwili gdy skoczył w ich stronę wiedział, że nie zdąży przed nożem. Sięgnął po sztylet. Davinia zamarła, słysząc jego okrzyk. Zaklęcia ucichły, gdy Jhandr odwrócił się, żeby spojrzeć na człowieka, który śmiał przerwać obrzęd. Conan rzucił sztylet w stronę Davinii - kobieta nadal trzymała nóż nad skrępowaną dziewczyną - ale Jhandar ustawił się między nimi. I wrzasnął, gdy stal ostra jak igła przeszyła jego ramię. Zciskając ranę, z krwią sączącą się między palcami, Jhandar skierował straszliwe oczy na Conana. - Wzywam was na krew i ziemię i Moc Chaosu - zaintonował. - Zniszczcie tego barbarzyńcę! Davinia skuliła się ze strachu; gdyby śmiała, z pewnością by uciekła. Podłoga zadygotała i Conan zatrzymał się, gdy marmur popękał i wybrzuszył się niemal pod jego stopami. Błoniasty, zębaty stwór, taki jak te napotkane wcześniej, torował sobie drogę przez ziemię i kamienie. Z dzikim rykiem Cymmerianin wzniósł miecz nad głowę i opuścił go, wkładając w cios całą siłę. Ostrze rozpłatało demoniczną czaszkę po same ramiona. Nadal jednak żywy i nie krwawiący stwór pełzł w jego stronę. Musiał porąbać go na kawałki, a nawet one skręcały się w [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
|||
Sitedesign by AltusUmbrae. |