Odnośniki
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ] tru. Joe usnął niemal natychmiast. Cała kabina była uśpiona, pogasły wszystkie lampki przy fotelach i jedynie czerwona żarówka nad wyjściem awaryjnym płonęła nikłym blaskiem, rozgarniającym ciemność na niewielkiej przestrzeni w jej pobliżu. Po pewnym czasie ciężka, czarna chmura zakryła księżyc. Silniki pracowały równo, spokojnie, lecz piloci nie opuszczali swych miejsc przy sterach, choć automatyczny pilot przejął ich rolę, prowadząc samolot ponad nieskończoną równiną podzwrotnikowej dżungli. Nie była to bowiem spokojna noc, a w dali nad widnokręgiem nieustannie po- jawiały się krótkie błyski w różnych stronach nieba. Nocy tej nad południową i środ- kową Afryką, aż po równik, wędrowało wiele lokalnych burz, kłębiących się nisko nad ziemią i strzelających zygzakami piorunów, widocznych z odległości wielu mil. Minęła godzina. Pan Knox spał spokojnie z na pół rozchylonymi ustami, oddychając ciężko, jak wielu ludzi o nieco zbyt wielkiej tuszy. Po przeciwnej stronie, oddzielony od niego przejściem i dwoma pustymi fotelami, spał Joe Alex głębokim snem, nie przery- wanym żadnymi majakami wyobrazni. W kabinie było zupełnie cicho, a przytłumiony jednostajny głos silników tłumił ciche oddechy śpiących. Ale nawet gdyby ktoś z pasażerów nie spał w owej chwili, ucho jego nie ułowiłoby odgłosu lekkich, skradających się kroków. W pewnej chwili kroki zatrzymały się. Osoba, która nadeszła, stała przez długą chwilę nadsłuchując. Ale nikt nie poruszył się. Wreszcie cień stojący przy fotelu pana Knoxa pochylił się. Nad piersią śpiącego zawisło długie, wąskie ostrze sztyletu. Przez chwilę trwało zawieszone w powietrzu. Nadal było zupełnie cicho. Nagle ostrze uniosło się wyżej i opadło w dół. Skurcz ściągnął rysy leżącego człowieka. Otworzył oczy, a usta chrapliwie zaczerp- nęły powietrza dla wydania okrzyku. Ale druga ręka mordercy nasunęła mu na twarz krawędz koca i zdławiła głos. Po kilku sekundach wyprężone ciało pana Knoxa rozluz- niło się. I oto leżał zupełnie w tej samej pozycji, w jakiej znajdował się poprzednio, ale nie sły- chać już było jego ciężkiego, równego oddechu, a oczy, przedtem zamknięte, były teraz szeroko otwarte i zupełnie nieruchome. Alex przekręcił się na drugi bok. Ręka okryta cienką rękawiczką wsunęła broń pod koc na piersi pana Knoxa. Joe spał dalej spokojnie. Znił teraz o Karolinie, o wojnie, o mordercach, których po- chwycił w rzeczywistości, i o tych, których wymyślił wraz z ich ofiarami, by kazać im żyć krótko i burzliwie na kartach swoich niezliczonych książek. A pózniej znowu za- padł w sen głęboki jak śmierć, bez żadnych obrazów. Był bardzo zmęczony dwoma tygodniami pobytu pośród nonsensownych Miłośników nonsensownych Książek 37 Kryminalnych. Spał jak zabity. Kiedy obudził się po czterech godzinach, fiołkowo czerwony blask przedświtu stał nad niezmierzonym rozciągniętym w dole światem. W kabinie był jeszcze półmrok. Joe zerknął w lewo, ale pan Knox spał najwyrazniej, otulony kocem aż po oczy. Alex od- wrócił twarz do szyby. Uniósł się na łokciu. W samolocie nadal było cicho. Zapewne wszyscy spali jeszcze. W każdym razie nikt nie poruszał się. Zapalił papierosa i przysię- gając sobie po raz stutysięczny, że nigdy już nie zapali na czczo, patrzył na zdumiewa- jący obraz rozciągający się pod skrzydłami samolotu i wyrastający ponad nim wysoko w niebo. Nisko, oświetlone niewidocznym jeszcze słońcem, którego promienie z tru- dem przedzierały się przez nie na wschodniej granicy widnokręgu, leżało morze skłę- bionych chmur. Wyrastały z niego fantastyczne baszty i koszmarne, gigantyczne grzyby, mroczne pomimo sączącego się przez nie światła wstającego poranka. Nie opuściliśmy jeszcze obszaru burz& pomyślał Joe, a pózniej, dostrzegłszy zie- mię w szerokiej rozpadlinie, która utworzyła się między dwoma spiętrzonymi obłoka- mi: Lecimy na piętnastu tysiącach stóp mniej więcej, a tam w dole pada deszcz, dlatego pewnie będziemy się trzymali wysoko aż do samego Nairobi& to już pewnie niedaleko, zresztą& Ale jeżeli te chmury przed nami urosną i zamkną się w którymś miejscu, wy- buja nas porządnie przed lądowaniem& Jakby na potwierdzenie jego myśli samolot zakołysał się lekko, uderzony nagłym, mocniejszym powiewem wiatru. Joe złożył koc, rzucił poduszkę na wolne siedzenie obok siebie i naciśnięciem dzwi- gni podniósł fotel do pozycji dzień . Obejrzał się mimowolnie. Marzył o filiżance kawy. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie odszukać stewardesy w jej pomieszczeniu i nie po- prosić o kawę. Ale zapewne śniadanie miała zaplanowane na określoną godzinę i nale- żało poczekać. W takim razie może najsensowniej byłoby wstać i umyć się, zanim inni o tym nie pomyślą. W tej samej chwili usłyszał za sobą skrzypnięcie drzwi. Panna Barbara Slope we- szła niosąc tacę, na której stały puste filiżanki, dwa porcelanowe, dymiące małymi ob- łoczkami pary imbryki, zapewne z kawą i herbatą, i wysokie szklanki z sokami owoco- wymi. Zauważywszy, że nie śpi, uśmiechnęła się do niego. Dzień dobry! powiedział półgłosem i mimowolnie potarł nie ogolony podbró- dek. Marzyłem o pani! I o odrobinie mocnej kawy oczywiście! Skinęła głową, nadal uśmiechając się. Czy może pan wyciągnąć swój stoliczek? Obie ręce miała zajęte. Postawiła wielką tacę na wolnym fotelu obok niego. Pózniej uniosła jeden z imbryków i ostrożnie, żeby nie rozlać ani kropli, bo samolot znowu zaczął lekko przetaczać się po powietrz- 38 nych wybojach, wlała czarny, pachnący płyn do filiżanki. [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
|||
Sitedesign by AltusUmbrae. |