Odnośniki


[ Pobierz całość w formacie PDF ]

tunikę.
Potem podniósł się, zbudził jednego z żołnierzy, by stanął na warcie i legł na trawie, by przespać
się trochę przed świtem, Jego plan był już gotów.
Zanim jeszcze słońce rozlało swój blask na wschodnim niebie nie pokazując jeszcze oblicza,
Conan zbudził wszystkich i ruszyli dalej przeżuwając po drodze płaty suszonego na
słońcu mięsa, które musiało im wystarczyć za śniadanie. Vigomar niecierpliwił się, jak chłopiec
przed swą pierwszą bitwą. Długimi krokami szedł obok Conana i wesołym
głosem
mówił:
 Twoja magia to wspaniała sprawa, Conanie. Jakie niesamowite sny miałem tej nocy!
A
jak dobrze się czuję od samego rana! Zmęczenie nie ma do mnie dostępu, śmieję się z niego,
tak jak z głodu i chłodu.
 Ale oddałbyś duszę za coś do picia  wtrącił ironicznie Conan.  Twój bukłak już od dawna
jest pusty.
 To nic  machnął ręką Vanir.  Poprzedniej nocy kolory przemówiły do mnie głosem bębnów i
dzwonków, a dzwięki były jak te peonie wśród traw czy jak niebo o świcie, a dotyk
mojego własnego ciała był jak jedwabna materia&
Jego głos płynął i płynął, ale oczy Conana utkwione były w ciemniejącym przed nim wzgórzu, na
tle nieco jaśniejącego powoli nieba, wyglądającym jak ramiona ogromnego niedzwiedzia.
 Zdaje mi się, że jesteśmy u celu  mruknął.  Dopilnuj Vigomarze, aby każdy założył
swą magiczną maskę i wysmarował ją na nowo magicznym tłuszczem. I niech zabijają
każdego demona, który wypuści na nich swe duszące opary używając swych zaklętych
przez
amulet mieczy.
Vigomar zasalutował uderzając dłonią o rękojeść swej broni i Conan pozostał sam na skraju
jednej z ogromnych fal Zielonego Morza, niby nieruchomego, jednak w ciągłym ruchu.
Jego oczy wpatrywały się uważnie w niedalekie wzgórze, od którego dolatywały nikłe podmuchy
wiatru przynosząc ulotny zapach dzikich zwierząt. Może strażnicy stada
słyszeli
bębny Fahrgo, a może szukali zapomnienia i pięknych snów w dziwnych właściwościach tej
samej rośliny, którą Conan palił zeszłej nocy.
Cymmeryjczyk w zamyśleniu zdjął łuk z ramienia, po czym napiął mięśnie, które skłębiły się pod
błyszczącą w słońcu skórą i nałożył cięciwę, trzymając w lewej dłoni gotową do wypuszczenia
strzałę. Usłyszał za sobą cichy szmer kroków Vigomara.
 Wyślij połowę ludzi na wschód, a drugą połowę na zachód  rozkazał Conan  niech utworzą
wielkie koło, ale tak, by każdy widział dwóch wojowników po obu stronach. Gdy mój miecz uderzy
w tarczę niech atakują i zabijają każdego, kto stanie na ich drodze, lecz bez
sygnału nie wolno im się ruszyć. Mają być gotowi i na miejscach, gdy czerwone oko słońca
rzuci pierwsze spojrzenie zza horyzontu.
Skinął głową pozwalając odejść barbarzyńcy, rzucając mu przez ramię wyzywający
uśmiech, a potem bezszelestnie zaszył się w trzcinach i podążył w kierunku wzgórza.
Vigomar bez zadawania pytań przekazał rozkazy swoim ludziom, którzy cicho rozeszli się
w mrok założywszy przedtem magiczne maski mające chronić ich przed czarami
demonów
traw. Kiedy wódz odwrócił się chcąc porozmawiać z wyzwolicielem swego plemienia,
ujrzał
tylko kołyszące się sennie trzciny.
W pewnej chwili Vigomarowi zdawało się, że usłyszał gdzieś niedaleko jęk cięciwy i oddalający się
świst strzały. Gdy nasłuchiwał, w oddali usłyszał podobny dzwięk. Gdy niebo
na wschodzie zabarwiło się czerwienią i ukazał się skrawek słońca, gdzieś z traw
odezwał się
przenikliwy krzyk, wznosił się do niesłyszalnego pisku, lecz nawet wtedy, gdy Vigomar już
go nie rejestrował, zdawało mu się, że jego głowa rozpada się na kawałki. Vanir zaklął
wiedząc, że posiadający magiczne uszy kapłani z Fahrgo usłyszą ten zew, a kryształowa kula,
jeśli została już naprawiona wskaże Ozarkowi miejsce niepokojących zdarzeń. Zmigły i potężny
legion przybędzie i zniszczy ich wszystkich.
Vigomar siedział nieruchomo wśród traw, drżąc z niecierpliwości czekał na sygnał
Conana, i do czego nie chciał się przyznać  ze strachu przed długimi biczami panów, których się
wyparł. Jego oczy wpatrywały się wnikliwie w zbocza zielonego w
promieniach
słońca wzgórza, podążał wzrokiem ku wierzchołkowi.
Szeroka twarz Conana wzniesiona była ku wschodzącemu słońcu, którego krwawy blask zabarwiał
na czerwono szczyt jego hełmu i wyniesiony w górę miecz. Przez kilka chwil stał
nieruchomo, dopóki nie upewnił się, że cała setka go rozpoznała. Potem odwrócił się spoglądając
wyzywająco w gęstwę traw i uderzył płazem miecza o tarczę. Ostry szczęk metalu jak zew
drapieżnego ptaka wzniósł się ku niebu, a odpowiedział mu okrzyk
tryumfu ze
stu gardeł. Ujrzał wznoszące się i opadające ostrza, rozpalone do czerwoności
promieniami
porannego słońca, coraz bliżej w miarę, jak wojownicy przedzierali się w jego stronę.
Gdzieniegdzie widział, że falowanie traw spowodowane ich ruchem ustaje na moment, by
potem pojawić się ze zdwojoną siłą. W każdym z tych miejsc leżał martwy Kithar, z wystającym z
pleców pierzastym drzewcem strzały należącej do Cymmeryjczyka.
Ostatni z
brodatych diabłów ten, który zdołał krzyknąć leżał przy kamiennym murze otaczającym stado
niedzwiedzi. Zabicie wszystkich tych karłów nie było może wielkim wyczynem, ale
powinno [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • brzydula.pev.pl

  • Sitedesign by AltusUmbrae.