Odnośniki
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ] Za... zabijecie! Ależ ja tylko żartowałem, kochasiu! Niech mnie Bóg skarze! %7łartowałem! Nie mam pistoletów! To ja tak ze strachu skłamałem! Proszę cię, jedz! Marznę! Klim, zmiarkowawszy widocznie, że prawdziwy bandyta dawno by już znikł z wozem i koniem, wyszedł z lasu i niepewnym krokiem zbliżył się do swego pasażera. Czegoś się zląkł, głupi? Ja... ja tylko tak sobie... zażartowałem, a tyś się przestraszył...! Siadaj. Bóg z tobą, dziedzicu! mruknął Klim włażąc na wóz. Gdybym był wiedział, to bym i za sto rubli nie pojechał. Omal nie umarłem ze strachu... Klim uderzył konia. Wóz drgnął. Klim uderzył po raz drugi, wóz zachybotał się, a gdy nareszcie po czwartym uderzeniu ruszył z miejsca, geometra osłonił uszy kołnierzem i wpadł w zadumę: droga i Klim już nie wydawały mu się niebezpieczne. 1885 32 CHAOPCY Wołodia przyjechał! ktoś krzyknął na podwórzu. Kochany Wołodieńka przyjechał! wrzasnęła Natalia wbiegając do pokoju stołowego. Ach, mój Boże! Cała rodzina Korolewych, oczekująca z godziny na godzinę swego Wołodi, podbiegła do okna. Koło podjazdu stały szerokie sanie, a od trójki białych koni buchała gęsta para. Sanie były puste, gdyż Wołodia już stał w sieni i czerwonymi, zziębniętymi palcami rozwiązywał 13 baszłyk. Jego płaszcz, czapka, kalosze i włosy na skroniach były pokryte szronem i tak przyjemnie pachniało od niego mrozem, że chciało się samemu wyjść na mróz i powiedzieć: brrr!" Matka i ciotka ściskały go i całowały. Natalia rzuciła mu się do nóg i zaczęła ściągać walonki, siostry piszczały, drzwi skrzypiały i trzaskały, a ojciec Wołodi, w kamizelce, z nożyczkami w ręku, wbiegł do przedpokoju i krzyknął z niepokojem: Spodziewaliśmy się ciebie jeszcze wczoraj! Dobrze dojechałeś? Bez przygód!? Mój Boże, pozwólcie mu przywitać się z ojcem! Cóż to, nie jestem ojcem czy co? Hau, hau! szczekał basem Milord, olbrzymi, czarny pies, stukając ogonem o ściany i meble. Wszystko to się zlało w jeden radosny gwar, który trwał parę minut. Gdy pierwszy paroksyzm radości minął, państwo Korolewowie zauważyli, że oprócz Wołodi, w cieniu padającym od wielkiego lisiego futra, w przedpokoju w kącie stała nieruchomo jeszcze niewielka postać, owinięta w chustki, szale i baszłyk, cała obsypana szronem. Wołodia, a to kto? cicho spytała matka. Ach opamiętał się Wołodia. Mam zaszczyt wam przedstawić: mój kolega Czeczewicyn, uczeń drugiej klasy... Przyjechał ze mną w gościnę. Bardzo nam miło, prosimy z radością powiedział ojciec. Przepraszam, że jestem w stroju domowym, bez surduta. Pan będzie łaskaw! Natalio, pomóż panu Czeczewicynowi rozebrać się! Mój Boże, a wypędzcież tego psa! Skaranie boskie! W jakiś czas potem Wołodia i jego przyjaciel Czeczewicyn, oszołomieni hałaśliwym powitaniem i jeszcze zaczerwienieni od chłodu, siedzieli przy stole i pili herbatę. Zimowe słonko, przesączając się przez śnieg i oszronione okna, odbijało się w samowarze i kąpało swe jasne promienie w misce do płukania szklanek. W pokoju było ciepło i chłopcy czuli, że przez ich zziębnięte ciała niby mrówki przebiegają na przemian: ciepło i mróz, jak gdyby nie chcąc sobie nawzajem ustąpić. Tylko patrzeć i Boże Narodzenie! przeciągle mówił ojciec napełniając papierosa ciemnym tytoniem. A czy to tak dawno było lato i matka odprowadzając cię płakała? I proszę, już przyjechałeś... Czas, bracie, mija szybko! Nie zdążysz się obejrzeć, jak starość nadejdzie. Panie Czybisow... proszę jeść, niech pan się nie krępuje! U nas bez ceremonii! Trzy siostry Wołodi, Katia, Sonia i Masza najstarsza miała jedenaście lat siedziały przy stole i nie spuszczały oczu z nowego znajomego. Czeczewicyn, chłopak wzrostu Wołodi, nie był pulchny i biały, przeciwnie szczupły, smagły i piegowaty. Włosy miał szczeciniaste, 13 Bbaszłyk rodzaj kaptura z zawiązywanymi końcami. 33 oczy wąskie, wargi grube; w ogóle nie był ładny i gdyby nie był ubrany w mundurek gimnazjalny, to z wyglądu zewnętrznego można by było go wziąć za syna kucharki. Czeczewicyn był ponury, milczący i ani razu nie uśmiechnął się. Dziewczynki, patrząc na niego, z początku przypuszczały, że widocznie był bardzo mądrym i uczonym człowiekiem. Przez cały czas siedział tak pogrążony w swych myślach, że kiedy pytano go o cokolwiek, to wstrząsał się, odrzucał głowę w tył i prosił o powtórzenie pytania. Dziewczynki spostrzegły, że Wołodia, zawsze wesoły i rozmowny, mówił mało, wcale się nie uśmiechał i jakby nie był zadowolony, że przyjechał do domu. Przez cały czas, gdy siedzieli przy herbacie, Wołodia zwrócił się do sióstr tylko jeden raz, w dodatku jakoś dziwnie. Wskazując palcem na samowar powiedział: 14 A w Kalifornii zamiast herbaty piją dżyn. Wołodia również był zaprzątnięty jakimiś myślami; ze spojrzeń, jakie od czasu do czasu wymieniał ze swym przyjacielem Czeczewicynem, można było sądzić, że obaj mieli wspólne myśli. Po herbacie wszyscy poszli do dziecinnego pokoju. Ojciec z dziewczynkami usiadł przy stole i zabrali się do roboty, którą przerwało przybycie chłopców. Robili z kolorowej bibułki kwiaty i łańcuchy na choinkę. Była to praca zajmująca i ciekawa. Każdy gotowy kwiatek dziewczynki witały entuzjastycznymi, pełnymi podziwu okrzykami, jak gdyby ten kwiatek spadł z nieba; ojciec również się zachwycał, choć niekiedy rzucał nożyczki na podłogę i złościł się, że były tępe. Matka wpadała z zakłopotaną miną do dziecinnego pokoju i pytała: Kto zabrał moje nożyczki? Iwanie Mikołajewiczu, znowu wziąłeś moje nożyczki? Mój Boże, nawet nożyczek mi nie dadzą płaczliwym głosem odpowiedział Iwan Mikołajewicz i, przechylając się na oparcie krzesła, robił minę człowieka bardzo skrzywdzonego, ale po chwili znowu wpadał w zachwyt. Dawniej, gdy Wołodia przyjeżdżał, również robił ozdoby na choinkę i wybiegał na podwórze, by patrzeć, jak stangret z pastuchem usypywali wzgórek ze śniegu. Teraz, podobnie jak Czeczewicyn, nie zwracał najmniejszej uwagi na kolorowe bibułki. Ani razu nie odwiedził stajni. Siedzieli obaj pod oknem i o czymś rozmawiali półgłosem, potem rozłożywszy atlas geograficzny przyglądali się jakiejś mapie. Najpierw do Permi... półgłosem mówi Czeczewicyn stamtąd do Tiumenia... potem do Tomska... potem... potem... na Kamczatkę... Stamtąd na łódkach Samojedów przez Cieśninę Beringa... A tam już Ameryka... gdzie jest moc zwierząt futerkowych. A Kalifornia? spytał Wołodia. Kalifornia jest niżej... Byleby tylko dostać się do Ameryki, a wtedy Kalifornia nie za górami... a żyć można z polowania i rabunków. Czeczewicyn przez cały dzień unikał dziewczynek i patrzył na nie spode łba. Wieczorem po herbacie tak się złożyło, że na pięć minut zostawiono go samego z dziewczynkami. Milczeć nie wypadało, więc odchrząknął z powagą, prawą dłonią potarł lewą rękę, spojrzał ponurym wzrokiem na Katię i spytał: Czytała pani Mayne Reide'a? Nie, nie czytałam... Proszę pana, czy pan umie jezdzić na łyżwach? Czeczewicyn, pogrążony w swych myślach, nie odpowiedział na to pytanie, a tylko wydął [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
|||
Sitedesign by AltusUmbrae. |