Odnośniki
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ] tknąć bezpośrednio, zanim odeszły w inny wymiar. O członkach rodziny, żyjących wcześniej, nasłuchałem się długich opowiadań mych dziadków, starych ciotek czy rodziców i mogłem do woli korzystać z wątków fabularnych, których pełne były ich drogi życia. Z biegiem lat jednak te zródła inspiracji z rodzinnej sagi wyschły, a dosłownie każda osoba, spoglądająca na mnie ze starej fotografii, była już bohaterem - nie zawsze pozytywnym - noweli albo jedną z postaci zaludniających powieść. Podobnie trofea myśliwskie. Jedno spojrzenie na każde poroże byka czy lirę cietrzewia wystarczało, by wywołać bez trudu z pamięci zdarzenie, barwny ciąg obrazów poprzedzają- cych ostatni strzał. Powstały więc opowiadania myśliwskie, których liczba odpowiadała dokładnie liczbie trofeów, zawieszonych w tym pokoju i nie miałem wątpliwości, że ten temat jest również wyczerpany. Brak większej szansy zdobycia nowych trofeów, wynikających z okoliczności, o których nie chciałbym się tu rozwodzić, pozbawiał mnie nadziei na ewentual- ność rychłego kontynuowania wątków łowieckich. Tymczasem termin oddania w wydawnictwie, specjalizującym się w tematyce sensacyj- nej lub wręcz kryminalnej, mego opowiadania, do czego zobowiązałem się nieopatrznie kilka tygodni temu, zbliżał się przerażająco szybko i nie dawał mi chwili spokoju. Nie mogłem spać, krążyłem po mej samotnej (żona przebywała właśnie na kuracji w Krynicy) pracowni, otoczony setką tematów przeżytych już, wielokrotnie wykorzystanych, wyciśniętych do osta- tniego szczególiku, tematów, które spoglądały na mnie ze ścian nie tyle ze współczuciem czy litością, ile z wyrazną drwiną, co nie musi dziwić zarówno u moich antenatów, bowiem ludzie starzy bywają niejednokrotnie złośliwi jak dzieci, jak i u jeleni-byków, znudzonych pobytem na tej samej ciągle ścianie, na którą skazałem je przed laty. Czekałem, że coś się zdarzy, na przykład ktoś obudzi mnie w nocy, waląc pięścią w drzwi, z wiadomością, że potulny sąsiad z drugiego piętra, z którym grywałem czasem w sza- chy, zażył trzy opakowania proszków nasennych, bowiem został rozpoznany jako agent gesta- po z czasów okupacji i wszystko wskazywało na to, że lada dzień zostanie aresztowany. Albo że krostowata dziewczyna z białostockiego, która zajmowała się dzieckiem miłego małżeń- stwa z przeciwka, i dyrektor N., mąż aktorki filmowej, uchodzącej za piękność, uciekli razem za granicę, gdzie dziewczyna zrobiła karierę jako modelka i rzuciła dyrektora. Mógłbym przynajmniej chwycić te banalne historyjki i ciągnąć je, wykorzystując znajo- mość wielu realiów. Ale nic takiego nie miało miejsca, przeciwnie, moje najbliższe sąsie- dztwo zdawało się przeżywać okres daleko posuniętej stabilizacji. Nawet notoryczny pijak i awanturnik z parteru, który tłukł co sobota żonę, wzywającą wówczas na ratunek wszystkie moce nieba i ziemi wyjątkowo przenikliwym wrzaskiem, uspokoił się od kilku tygodni, dochodząc widocznie do skądinąd słusznego wniosku, że alkohol zle służy zdrowiu i kieszeni. Inni sąsiedzi twierdzili wprawdzie, że ów pijak nie zmienił światopoglądu i nadal widzi w wódce najlepszą koleżankę, która urozmaica mu jak umie monotonię życia, natomiast jego żona wskutek nagminnego nadużywania strun głosowych straciła całkowicie głos i jej prote- sty nie są obecnie słyszalne w szerszym zakresie, ale nie udało mi się dojść, jaka jest prawda. Cóż, należało się wreszcie przyznać przynajmniej przed samym sobą, że człowiek, próbujący żyć z pióra, nie może ograniczać się do czerpania tematów z autobiografii, z historii, które przydarzyły się jemu lub jego bliskim, z faktów, które sam zaobserwował lub choćby poznał ze szczegółami z ust wiarygodnych, ale musi zawierzyć swej wyobrazni i stworzyć fikcję, konkurującą z faktami siłą przekonywania. Tak, to była ta smutna rzeczywistość. Nie potrafiłem wymyślić jakiejkolwiek fabuły, bowiem zawsze mi się zdawało, gdy usiłowałem powołać do życia jakieś postaci i wiązać je ze sobą albo zderzać w odruchach miłości i nienawiści, że pierwszy czytelnik odkryje fałsz, zawoła nie, tak nie było, to są konflikty zmyślone i odrzuci książkę jako bezczelną próbę oszukania go. I wtedy zadzwonił ten telefon. Podniosłem słuchawkę z przekonaniem, że to dzwoni mój stary przyjaciel, Dziunio, który zapyta najpierw, czy dobrze spałem, a potem poinformuje mnie o swoich nieustannych trudnościach z oddawaniem moczu. A ja odpowiem mu kiep- sko, jak zawsze i zamilknę, nie chcąc wyjawiać swojej beznadziejnej sytuacji przed człowie- kiem, który mi i tak nie pomoże. - Czy pan mnie poznaje? - zapytał obcy głos. - Nie... - odpowiedziałem z nieśmiałą nadzieją, bowiem w tym stereotypowym pytaniu zabrzmiało coś niby grozba. Głos na chwilę umilkł i już myślałem z powracającym zniechę- ceniem, że to pomyłka, gdy znów powrócił do pytania. - Więc pan mnie nie poznaje?... No, tak, tyle lat. Nazywam się Zwierzeński. - Zwierzeński... - powtórzyłem. - Przepraszam, chwileczkę... Próbowałem skojarzyć to nazwisko z jakąś twarzą, ale długo mi się to nie udawało i już dochodziłem do wniosku, że to jednak jakieś nieporozumienie, o czym chciałem powiadomić mego rozmówcę, gdy on dodał: - A mojej żony, Maryli, też pan sobie nie przypomina? Krew uderzyła mi do głowy i natychmiast stanęły przed oczami chwile sprzed lat chyba dziesięciu, spędzone w Zakopanem, w pewnym domu wczasowym. Po pierwszych, nudna- wych dniach pobytu utworzyła się tam niespodziewanie zgrana paczka, kilka osób, które wspólnie chodziły na spacery, jezdziły na nartach, opalały się, spędziły niejedną noc w [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
|||
Sitedesign by AltusUmbrae. |