Odnośniki


[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Mimo że wiedziałem już, iż mnie wołała papuga, nie mogłem się uspokoić i łama-
łem sobie głowę nad pytaniem, czemu tu przyleciała właśnie. Uradowany widokiem
wiernego przyjaciela, podałem palec, a Pol siadł na nim zaraz, pytając dalej, gdzie
był biedny Robinson Crusoe, co robił i skąd wraca, zupełnie jakby się radował mym
widokiem. Pogładziłem czule papugę i zabrałem ze sobą do domu.
Odeszła mnie ochota do podróży w celach odkryć, zmuszony zaś do podjęcia róż-
nych prac domowych, znalazłem dość czasu na przemyślanie minionego niebezpie-
czeństwa. Radbym był mieć mą pirogę na tej stronie wyspy, jednakowoż nie śmiałem
wystawiać się na prąd, który musiał istnieć również i po stronie zachodniej wyspy.
Musiałem tedy zrezygnować na razie z posiadania czółna, na sporządzenie którego
tyle zużyłem pracy i czasu.
Robinson Crusoe
26
— Robinson jako hodowca bydła i gospodarz domu. — Ślad na piasku. — Obawa
rzecz to gorsza, niż samo niebezpieczeństwo. — Środki obrony. — Ludożercy na
wyspie.
Minął jeszcze rok jeden. Żyłem spokojnie i jednostajnie, ćwicząc się w rozmaitych
rzemiosłach, zwłaszcza zostałem dzielnym cieślą, co notuję ze względu na niedosta-
teczną sprawność posiadanych narzędzi.
Odniosłem też tryumf w garncarstwie, sporządzając sobie fajkę. Była to prosta
fajka gliniana, na czerwono wypalona, dała mi ona jednak dużo miłych chwil, gdyż
z dawien dawna nawykłem do palenia tytoniu.
Wzrósł również znacznie mój zapas koszyków, których potrzebowałem zarówno
na przechowywanie owoców i produktów rolnych, jak i dla celów noszenia różnych
rzeczy do domu.
Jedna jednakże sprawa napełniała mnie troską, to jest zmniejszanie się mego za-
pasu prochu. Niezdolny sporządzić świeży proch, poważnie rozmyślałem, jak zdołam
w przyszłości bez niego polować na dzikie kozy. Jak już wspomniałem, oswoiłem
w trzecim roku pobytu młodą kozę, w nadziei doczekania się stada, ale koza niestety
pozostała samotną i w końcu zdechła ze starości.
Teraz dopiero, w jedenastym roku pobytu mego na wyspie zająłem się myślą,
jakby chwytać dzikie kozy w paści lub doły. Po długich, daremnych usiłowaniach
udało mi się w końcu schwytać w dół dużego capa oraz trzy młode sztuki, dwie
żeńskiej, a jedną męskiej płci.
Cap był jednak tak dziki, że nie mogłem sobie z nim dać rady, nie chcąc go zaś
zabijać, puściłem na wolność. Nie przyszło mi wówczas na myśl, że głód byłby go
obłaskawił. Trzeba go było zostawić na parę dni w dole, potem zaś dać mu po trochu
jeść i pić. Stałby się wówczas pokorny niby jagnię, gdyż kozy są to zwierzęta mądre
i przywykają łatwo do człowieka, byle się z nimi dobrze obchodzić.
Trzy młode okazy uwiązane na linach nie bez trudności zawiodłem do domu.
Chcąc dojść do posiadania trzody, powinienem był w pierwszej kolejności za-
bezpieczyć oswojone kozy od zetknięcia z dzikimi. Należało tedy zagrodzić dla nich
kawał pastwiska, co było pracą nie lada dla dwu tylko rąk ludzkich. Ale wziąłem się
bez wahania do roboty i po trzech miesiącach otoczyłem mocną i pewną zagrodą
kawał pastwiska, sto metrów szeroki, sto pięćdziesiąt długi, posiadający bujne krzaki
i mały strumyk.
Zanim to skończyłem trzymałem troje koźląt zawsze w pobliżu, podawałem im
czasem trochę owsa czy ryżu, one zaś zapoznały się ze mną i niebawem straciły wszelką
ochotę do ucieczki.
Po upływie półtora roku posiadałem już trzodę w ogólnej liczbie dwunastu głów,
zaś gdy ubiegły następne dwa lata, doszedłem do czterdziestu trzech sztuk, nie li-
cząc tych, które w tym czasie zarżnąłem. Ogrodziłem następnie jeszcze pięć dalszych
pastwisk, komunikujących ze sobą, umieszczając też gdzieniegdzie daszki i koleby
dające zwierzętom ochronę podczas słoty.
Na tym nie koniec. Miałem nie tylko pod dostatkiem mięsa, ale także sześć do
ośmiu litrów mleka dziennie, że zaś przyroda nie tylko dostarcza każdemu stworzeniu
pożywienia, ale uczy je również należycie spożytkować przez ludzi, przeto wziąłem się
i ja do przerabiania mleka na masło i ser. Nigdy nie doiłem dotąd krów czy kóz,
teraz jednak zostałem skrzętnym i zręcznym mleczarzem. Soli dostarczał mi odpływ,
susząc w szczelinach skał wodę morską.
Tak to Bóg miłosierny zastawił mi na bezludnej wyspie obficie zaopatrzony stół.
Robinson Crusoe
27
Jadałem zawsze w towarzystwie mych domowników, niby król otoczony wasa-
lami. Pol, mój ulubieniec, miał sam jeden prawo mówić do mnie, staruszek pies
siadywał po prawicy mojej, koty zaś zwinięte na stole czekały bacznie na kąski, jakie
im rzucałem.
Koty przywiezione z okrętu, dawno pozdychały i pogrzebałem je w pobliżu me-
go osiedla. Zostawiły jednakże tyle potomstwa po lasach, i to tak złodziejskiego, że
musiałem częstem strzelaniem bronić się od tej plagi.
Rad bym był sprowadzić czółno na tę stronę wyspy, a chociaż nie nęciła mnie
podróż morska, chciałem zwiedzić tę część wybrzeża, gdzie wyszedłem na wzgórze [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • brzydula.pev.pl

  • Sitedesign by AltusUmbrae.