Odnośniki
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ] rwącym szeptem. Słucham i czekam na okazję, żeby się od niej uwolnić. Przemówienia nauczyła się na pamięć. Patrzyłem na jej spękane wargi, z których sypały się słowa, suche i bystro rwące, często wymawiane tak, jakby ich nie rozumiała. Te słowa, te słowa pętały jej zapał. Mówi, że zwracała się do wielu młodych ludzi, którzy mają wyruszyć na wojnę, którym śmierć zajrzy wkrótce w oczy. Jej obowiązkiem jest powiedzieć im, że jeśli zechcą, wystarczy wyciągnąć rękę, żeby znalezć ratunek dla siebie. Może ich uratować tylko wiara. Rozmawiała z tyloma młodymi ludzmi, którzy wrócili z dżungli i okopów, wyszedłszy cało spod morderczego ostrzału jedynie dzięki swojej wierze. Doktryna scjentystów to nie zabobony, lecz prawdziwa nauka, jak to udowodniono. Ma tu broszurę z oświadczeniami napisanymi przez żołnierzy, którzy wiedzą, co to wiara. Przez cały ten czas jej twarz i twarde brązowe kulki oczu nie zmieniają wyrazu. Mówiąc pisze coś na kartce w bloczku. Kiedy skończy, wręcza ci tę kartkę. Są na niej nazwy i adresy rozmaitych kościołów i czytelni w tej okolicy. I to już wszystko. Teraz jest zdana na twoją laskę. Czeka. Jej ściągnięte wargi przypominają szew zle zszytej 259 piłki baseballowej. Twarz jej płonie i kurczy się pod twoim spojrzeniem, każdy wiosek w kącikach ust zdaje się jeżyć. Kiedy, po dłuższej chwili, nie wyrazisz chęci zakupienia jednego z traktatów, odchodzi, stukając sfatygowanymi bucikami po chodniku, ze swoim brzemieniem ciężkim jak worek piasku. Wczoraj wydała mi się jeszcze bardziej chora. Jej skóra miała ceglasty kolor, oddech był kwaśny. W starym berecie zakrywającym na pół bliznę i w grubym, ufarbowanym na czarno palcie zapiętym pod szyję wyglądała jak drugorzędny przywódca polityczny na emigracji, niepożądany, nędzny, zżerany podwójną gorączką. Zwróciła się do mnie swoim zwykłym szeptem. - Rozmawiała pani ze mną przed dwoma tygodniami - powiedziałem. - Och, hm... mam tu broszurę scjentystów. I oświadczenia złożone przez...-brnęła dalej. Nabrałem teraz przekonania, że musi upłynąć tych kilka dodatkowych minut, zanim dotrze do niej to, co powiedziałem. Już chciałem zapytać: - Czy pani zle się czuje? - lecz powstrzymałem się w obawie, żeby jej nie urazić. Wargi miała spękane bardziej niż kiedykolwiek. Na czubku górnej zrobił jej się skwarek. - %7łołnierzy z Bataanu* - dokończyłem. - Te, o których mówiła mi pani ostatnim razem. - Tak. Pięć centów. - Którą broszurę wolałaby mi pani sprzedać, tę czy inną? Podała mi oświadczenia żołnierzy. - Pan też idzie do wojska? To tę. - Wzięła monetę i włożyła ją do kieszeni oblamowanej podpalanym futerkiem. Potem dodała: - Zamierza ją pan przeczytać? Nie mam pojęcia, co mnie powstrzymało od potwierdzenia. - Spróbuję znalezć na nią chwilę czasu - oświadczyłem. - Nie, wobec tego pan nie zamierza jej przeczytać. Wezmę ją z powrotem. * Bataan - półwysep na poludniowo-zachodnim Luzonie na Filipinach, gdzie w r. 1942 toczyły się ciężkie walki między oddziałami japońskimi a amerykańsko-filipińskimi (przyp. tłum.). 261 - Chciałbym ją zatrzymać. - Zwrócę panu pieniądze. Proszę, tu jest pańska pięcio-centówka. Nie wziąłem jej. Kobieta pokręciła opuszczoną głową jak rozżalone dziecko. - Mam zamiar ją przeczytać - rzekłem. Schowałem broszurę do kieszeni płaszcza. - Nie wolno być dumnym - powiedziała. yle zrozumiała mój uśmiech. W tym momencie robiła wrażenie poważnie chorej; jej oczy miały wciąż twarde brązowe tęczówki, ale białka przestały być wilgotne i na każdym z nich pojawiła się wyschnięta smużka żyłki. - Daję słowo, że ją przeczytam. Wyciągnęła sztywno rękę po broszurę, a teraz ją cofnęła. Przez chwilę, podczas gdy obserwowałem jej twarz o niewielkiej brodzie i wysokim oszpeconym czole, myślałem, że straciła poczucie, gdzie się znajduje. Po jakimś czasie wzięła jednak swoją torbę i poszła sobie. 10 marca Wczorajszy deszcz zamienił się w nocy w śnieg. Znowu ziąb. 12 marca Dostałem od Kitty kartkę z zapytaniem, dlaczego ostatnio do niej nie wpadam. Podarłem kartkę, zanim Iva mogła ją zobaczyć. Nie myślałem ostatnio o Kitty. Nie odczuwam specjalnie jej braku. 15 marca W niedzielę było ciepło i pachniało wiosną. Odwiedziliśmy Almstadtów. Wieczorem spacerowałem po Parku Humboldta, wzdłuż zatoki, i poszedłem przez most do przystani, gdzie zazwyczaj dyskutowaliśmy o Człowieku i nadczłowieku Shawa i gdzie, jeszcze wcześniej, z Johnem Pearlem obrzucałem jabłkami z dzikiej jabłonki parki siedzące na ławkach pod galerią. Powietrze miało mdły zapach mokrych gałązek i butwiejących brązowych strąków, ale było aksamitne i niosło niewyrazną, lecz podniecającą wizję łąk, masy drzew, niebieskich i rdzawych kamieni i błyszczących kałuż. Po zmierzchu, kiedy wraca-134 łem do domu, lunął ciepły, rzęsisty deszcz, zupełnie nagle i bez najmniejszego ostrzeżenia. Ruszyłem biegiem. 16 marca Kolejna rozmowa z Duchem Alternatyw. - Nie potrafię wyrazić, jak bardzo jestem wdzięczny za pańskie ponowne odwiedziny. - Tak? - I chciałbym przeprosić. - Nie ma potrzeby. - I wytłumaczyć się. - Przywykłem do obelg. To wchodzi w zakres moich obowiązków. - Ale chciałem powiedzieć... jestem człowiekiem bitym i kopanym. - Aatwo tracącym równowagę. - Wie pan, jak to bywa. Jestem gnębiony, popychany, szczuty, dręczony, łajany, zapędzany w kozi róg... - Przez co? Przez sumienie? - No, przez pewien rodzaj sumienia. Nie odnoszę się do niego z takim respektem jak do własnego. To publiczna część mojego ja. Sięga głęboko. Krótko mówiąc, to świat uwewnętrzniony. - A czego ono chce? - Chce, żebym przestał żyć w ten sposób. Popycha mnie do tego, żebym się przestał troszczyć o to, co się ze mną stanie. - Kiedy się poddasz? - Otóż to. - Dlaczegóż więc tego nie uczynisz? Przecież przygotowujesz się do innego życia... - I myśli pan, że powinienem zaprzestać? - Najrozleglejsze doświadczenia danego ci czasu niewiele mają wspólnego z życiem. Czy pomyślałeś o przygotowaniu się na to? - Na śmierć? Jest pan zły na mnie, bo rzuciłem skórką od pomarańczy? - Mówię poważnie. - A na co tu się przygotowywać? Nie można się przygotować do niczego prócz życia. Nie trzeba niczego umieć, żeby umrzeć. Trzeba tylko się nauczyć, że pewnego dnia się 265 umrze... Tego nauczyłem się dawno. Nie, obaj żartujemy. Wiem, że nie o to panu chodziło. - Niezależnie od tego, co miałem na myśli, ty i tak to przekręciłeś. - Nie. Ale ja mówię pól żartem, pół serio. Pan chce, żebym wielbił antyżycie. A ja twierdzę, że poza życiem nie ma wartości. Nie liczy się nic prócz życia. - Nie będziemy się o to sprzeczać. Ale cóż to za koszmarne cele! Wszyscy inni też wiszą w powietrzu. Jeśli przeżyjesz, będziesz mógł stanąć na nogi. - Ale to jest ważne, Tu As Raison Aussi. I po co ten pośpiech? Tyle tu jeszcze mam ważnych spraw. Choćby cała kwestia moich prawdziwych, nie pozornych zadań jako człowieka. - Och, rzeczywiście. Na jakiej podstawie sądzisz, że sam potrafisz uporać się z tymi sprawami? - A od kogo miałbym zacząć jak nie od siebie? - Co za bzdury! - Ale na te pytania trzeba znalezć odpowiedz. - Czyż nie zmęczył cię ten pokój? - Sprzykrzył mi się na śmierć. - Czy nie wolałbyś być raczej w ruchu, na dworze, gdzie indziej? [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
|||
Sitedesign by AltusUmbrae. |