Odnośniki
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ] Celnik był czarujący, nie mógłby być grzeczniejszy. A zarazem bardziej stanowczy. śywił powa\ne obawy, \e mamy złe papiery, odpowiednich zaś nie mo\na wydać na miejscu, tylko w Meksyku, w przedstawicielstwie Land-Rovera. Co proponuje? Wzruszył ra- mionami w ten wymowny latynoski sposób, jakby był kaczką i otrząsał się z wody. Seńor będzie musiał pojechać do Meksyku po właściwe dokumenty, a wtedy on odprawi samochód. Jest mu przy- kro, ale nic więcej nie mo\e zrobić. Z ponurymi minami, zbici w gro- madkę, zastanawialiśmy się nad sytuacją. - Trudna rada - powiedziałem. - I tak mieliśmy na jeden dzień zatrzymać się w Vera Cruz, więc zarezerwowaliśmy miejsca w hote- lu. Będziemy musieli wynająć samochód i pojechać do Meksyku po te papierki. - Tak, chyba tak - przyznała Jacąuie. - Ale có\ za strata czasu i pieniędzy. Nie wiem, dlaczego tamci głupcy popełnili taki błąd w dokumentach. Doskonale wiedzieli, \e samochód wwozimy tylko na parę miesięcy. - Nie warto o tym dyskutować - stwierdziłem. - Oddajmy resztę baga\u na przechowanie i rozgośćmy się w hotelu, skąd mo\emy podjąć działania. Tak te\ zrobiliśmy. Pewną rekompensatą za niepowodzenie, jakie nas spotkało, okazał się hotel Mocambo, poło\ony niedaleko od Vera Cruz, tak dziwaczny i uroczy, \e na krótką chwilę zapomnieliśmy o zmartwieniach. Po pierwsze, był olbrzymi i zaprojektowany przez architekta, który mo- im zdaniem ulegał za młodu silnemu wpływowi Salvadora Dali albo marzył o morzu, bo wszędzie poumieszczał stare koła sterowe. Na- wet w holu, ogromnym i okrągłym, jedno takie gigantyczne koło zwisało z sufitu. Musiało mieć ze dwadzieścia pięć stóp średnicy. W ka\dym oknie zamiast krat znajdowało się koło sterowe. Zciany zawieszone były obrazami \aglowców. Na resztę budowli -jej dosto- jeństwa nie oddaje skromniejsze określenie - składało się mnóstwo szerokich schodów, wiodących tu i ówdzie, balkonów z widokiem na drzewa i dalej na morze oraz przestronnych wewnętrznych dziedziń- ców z greckimi kolumnami, ustawionymi na chybił trafił bez \adne- go powodu. Zawodowy architekt niewątpliwie zwariowałby po jed- nej spędzonej tam nocy, ale mnie hotel wydał się tak niezwykły, \e wręcz fascynujący. Przez resztę dnia załatwialiśmy wynajęcie samochodu, aby naza- jutrz rano pojechać do Meksyku, wieczorem zaś wybraliśmy się do Vera Cruz na pierwszą degustację meksykańskich potraw. Ostrzega- no nas przed ich ostrością, tote\ bardzo mile zaskoczeni stwierdzili- śmy, \e całkiem niepotrzebnie. Tak świe\ych i pysznych ostryg jak małe ostrygi miejscowe nie próbowałem nigdzie na świecie, a wiel- kie, grube ostrygi, przecinane na pół i pieczone na płaskim kawałku blachy nad ogniem, smakowały wspaniale. Pra\yły się we własnym sosie, skorupki zaś nabierały takiej kruchości, \e nadawały się do je- dzenia wraz z zawartością; przypominało to chrupanie dziwnych ró- \owych biskwitów. Ponadto tortille, dla nas nowość, naleśniki, które się jadło w postaci dość sflaczałej (za tymi nie przepadałem) lub sma- \one, cienkie i kruchutkie jak biszkopty, z czarną fasolą i pysznym piekącym sosem z zielonej papryki. Ob\arstwo poprawiło nam hu- mory. Nazajutrz rano Shep i Doreen zostali, aby się pławić w luksusach Vera Cruz, a my z Jacąuie i Peggy wyruszyliśmy samochodem do Meksyku. Przeje\d\aliśmy przez okolice niezwykłe i całkowicie nie- oczekiwane. W jednej chwili znajdowaliśmy się w jakby tropikalnej strefie wokół Vera Cruz, z ananasami, bananami i innymi owocami tropikalnymi, a ju\ w następnej zaczynaliśmy się piąć w górę i krajobraz całkowicie się zmieniał; podzwrotnikowe drzewa, śliczny koloryt i piękne kształty. A potem, całkiem nagle, dotarliśmy do strefy lasów sosnowych, gdzie panował taki chłód, \e musieliśmy naciągnąć swetry. Przecięliśmy rozległą, jałową równinę i raptem zamajaczyły przed nami wulkany: Popocatepetl, Ixtacihuatl i Ajusco, z wielką szarobiałą chmurą, skłębioną u ich podnó\y. - To Meksyk - powiedziała Peggy. - Co?... Masz na myśli tę chmurę? - zapytałem. - Tak - odrzekła. - Podobno tak wygląda. To smog. Popatrzyłem na nią z niedowierzaniem. - Chcesz powiedzieć, \e wszystko to smog? Przecie\ oni muszą się tam dusić. - Có\ - odparła Peggy - podobno mają najgorszy smog na świecie. - Bo\e! Przyjemnie będzie spędzić parę dni w tym mieście. Przeje\d\aliśmy przez peryferie, dosyć obskurne, ledwie jednak dotarliśmy do właściwego miasta, architektura, choć na ogół nowo- czesna, okazała się zupełnie ładna. Peggy nie myliła się co do smogu: powietrze przesycała wręcz nieznośna woń; spaliny z silników die- slowskich, dym, opary benzyny i zapachy ludzkie, wszystko przemie- szane tak, \e we własnym odczuciu człowiek nigdy ju\ nie będzie mieć takich płuc jak dotychczas. Jeśli utknął w korku, co nam często się przytrafiało, miał do wyboru: albo zamknąć okna i upiec się na śmierć, albo podjąć próbę oddychania co pięć minut i w ten sposób ratowania się przed rakiem płuc. Nie pojmuję, jak mo\na mieszkać i pracować w Meksyku. Zatrzymaliśmy się w hotelu i podczas gdy Jacąuie i Peggy pojechały załatwiać sprawę land-rovera, ja, korzystając z okazji, zadzwoniłem do wszystkich osób, z którymi miałem nawiązać kontakt, zawiadomiłem je o naszym przybyciu i zamiarach. Poszedłem do pana Pellama Wrighta, ten zaś, szalenie \yczliwy i uczynny, udzielił mi mnóstwa po\ytecznych informacji. Pózniej wybrał się ze mną do doktora Corzo, odpowiedzialnego za ochronę meksykańskiej fauny, i jego zastępcy, doktora Moralesa. Kiedy wy- jaśniłem doktorowi Corzo, o co mi chodzi, chętnie przystał na wszystko, ale - choć zaklinałem go ze łzami w oczach - odmówił mi zezwolenia na czubacza szyszkonosa. Mieli dla niego stworzyć spe- cjalny, odpowiednio patrolowany rezerwat, aby zapobiec kłusownic- twu. Choć przykro mi było, \e w tej sprawie nie potrafię na doktora Corzo wpłynąć, cieszyłem się przynajmniej z konstruktywnych dzia- łań na rzecz zachowania czubaczy w stanie naturalnym. W tutejszym biurze Shella okazano nam wielką pomoc i pozwolo- no, aby na jego adres przychodziła do nas korespondencja. Wstąpiłem tam któregoś dnia, aby zapytać o listy, i przypadkiem zauwa\ył mnie kierownik, pan McDonald, a następnie zaprosił do swojego gabinetu. - Wiem, \e jest was pięcioro, ale mo\e potrzebny wam jeszcze ktoś do pomocy? - zapytał. - Có\... mógłbym - zacząłem ostro\nie, podejrzewając, \e ma niezamę\ną ciotkę, która od dziecka przepada za zwierzętami i chęt- nie wzięłaby udział w ekspedycji. - Dlaczego pan pyta? - Pewien mój młody znajomy, pierwszorzędny facet, na wylot [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
|||
Sitedesign by AltusUmbrae. |