Odnośniki
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ] dla niej miejsca na płycie, wody, kawałka sznura, a nawet stołka, to nieśmiałość jej zapodziała się gdzieś bez śladu. Adela potrafiła teraz nie gorzej od innych odsunąć czyjś garnek z kuchni, zrzucić ze swego sznura obcą" bieliznę, a nawet wziąwszy się pod boki tak wygarnąć" komu potrzeba, że się jej kobiety bały, bo języczek miała ostry jak nóż, a krzyczeć potrafiła tak, że ją w całej kamienicy było słychać. Wtedy to zaczęto właśnie mówić o Adeli, że jest chuda jak patyk, a zła jak pokrzywa prawdziwa jędza! Niewiele sobie z tego zresztą Adela robiła. Dawniej, na Woli, to Adela miała taką naturę, że jak kto tylko na nią krzywo spojrzał, to już zaraz czuła się jakby winna i najgorsza ze wszystkich i gotowa była się mazać przez cały dzień. Teraz jednak przestało ją zupełnie obchodzić, czy się ktoś na nią boczy, czy życzliwie patrzy. I tak wszystko dla interesu! mówiła machając ręką zupełnie jak matka. Zwiat podzielił się teraz dla niej jakby na dwie części: jedna bliska i jedynie ważna to była Adela, jej" dzieci i jej matka, druga obojętna, a nawet wroga, to byli wszyscy inni ludzie. Dawniej, gdy się komu w czym nie powiodło, to ją tak obchodziło, jakby to się jej samej przytrafiło. Otrzymała jakaś koleżanka zły stopień Adela martwi się z nią razem. Zobaczyła ślepego na ulicy już cały dzień myśleć o niczym innym nie może. Okradli sąsiadkę Adela w nocy się budzi i rozważa, co ta sąsiadka teraz pocznie. Aż się nieraz matka na nią za to irytowała, a ojciec nazywał ją zmartwienie całego świata". Ale na %7łelaznej to te troski innych ludzi przestały Adelę jakoś obchodzić. Mam dość swoich kłopotów mówiła niechętnie, zupełnie jak lokatorka Kubasiowa. Na Woli nie było prawie ludzi, których Adela naprawdę nie 73 lubiła. Chyba pani od arytmetyki, która była straszną złośnicą, i jeden chłopak w szkole, ten, co wykluwał oczy ptakom. Ale i to nawet nie było takie prawdziwe nielubienie". Za to na %7łelaznej to takich ludzi zrobiło się nagle bardzo wiele: lokatorzy, dzieci z podwórka, które lubiły dokuczać jej małym", sklepiczarka, która nie chciała dawać na kredyt, ale już najbardziej to chyba ludzie z Saskiego Ogrodu. Bo w życiu Adeli istniała dławiąca ją jak koszmar i powtarzająca się codziennie zmora, a tą zmorą były właśnie spacery do Saskiego Ogrodu. Zaczęło się to od tego, że Zosia, która miała krzywe nóżki i ciągle chorowała, potrzebowała powietrza i słońca. % Spacery, proszę pani, spacery, jarzyny i surowe owoce są najważniejsze! tak powiedziała matce doktorka. Więc Adela, która stała obok i przysłuchiwała się temu ze skupieniem, gotowała jarzyny, skrobała z braku owoców surową marchew i codziennie chodziła z małą na spacer. Niełatwa to rzecz, gdy się ma dwanaście lat, maszerować kilka kilometrów dzwigając na rękach półtorarocznego Jasia, prowadząc za rękę czteroletnią Zosię i uważając, żeby się sześcioletni Wicuś, straszny łobuz i zawadiaka, gdzieś po drodze nie zawieruszył i nie wpadł pod tramwaj. Kiedy Adela dochodziła do ogrodu, koszula aż mokra na niej była od potu, nogi uginały się pod nią z osłabienia, ręce mdlały, a zaschnięte od kurzu i od ciągłego krzyku na Wicka gardło stawało się jakby drewniane. Ale dopiero w ogrodzie zaczynała się nowa męka. Można tu było co prawda usiąść w chłodzie na ławce, ale za to... Bo przecież nikt nie mógł chyba zarzucić Adeli, że nie utrzymywała czysto swoich dzieci! Codziennie wieczorem, gdy zmęczona całodzienną pracą matka zasypiała najczęściej od razu kamiennym snem, Adela łatała, cerowała i prała ich bieliznę i ubranka. Ale stare, wypłowiałe sukienki, z wieloma nie dającymi się już wywabić plamami, wyglądały mimo to zawsze jak trochę przybru-kane. A oprócz tego pó drodze do ogrodu dzieci też potrafiły 74 wybrudzić je. Zmęczona Zosia musiała choć ze dwa razy usiąść na środku ulicy w kurzu czy błocie gdzie popadło, a podnoszona przemocą przez Adelę, zaczynała płakać rozmazując rączkami brud po całej buzi. O Wicku to już nie ma nawet co mówić! Nie było kałuży, w którą by nie wlazł lub choćby na próbę nie " chlupnął" nogą, nie było schodków, z których by nie zeskoczył rozbijając i brudząc kolana, nie było szyby, po której by nie pociągnął oślinionym palcem lub której nie polizałby językiem. Toteż kiedy nareszcie przybywali do ogrodu, nie wyglądali wcale pociągająco. Matki, bony i niańki odsuwały ich z przestrachem, gdy malcy cisnęli się do zabawy z innymi dziećmi. W Adeli, gdy to widziała, wszystko aż się przewracało ze złości i upokorzenia. %7łebyście mi nie śmiały pchać się do tamtych bachorów! zapowiadała im groznie. Bez łaski Ogród Saski! Ale tamte bachory" posiadały lalki, piłki, skakanki, koła i tysiące innych cudów, które dzieci Adeli znały tylko z szyb wystawowych. Nie było więc nawet mowy o posłuszeństwie. ' Ach, żeby nie te spacery, toby człowiekowi było lżej żyć na świecie! wzdychała Adela, lecz mimo to co rano podejmowała odważnie wędrówkę do ogrodu. Z każdym dniem rosła w niej jednak nienawiść do tych matek, bon i nianiek i do tych biało, różowo i błękitno ubranych laleczek, przypatrujących się z nieufnym zdziwieniem jej dzieciom. Najbardziej może jednak nie znosiła dziewczynek w swoim wieku lub niewiele młodszych od siebie, w jasnych, krótkich sukienkach, z barwnymi motylami kokard, dziewczynek skaczących jak małe dzieci przez skakanki, bawiących [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
|||
Sitedesign by AltusUmbrae. |