Odnośniki
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ] - Bez wątpienia zdajesz sobie sprawę - rzekł Radulfus, patrząc na Joscelina z miną nadal poważną, choć już nie tak wzburzoną - że prawo cię poszukuje, odkąd po zatrzymaniu uciekłeś, skacząc do rzeki. Powiedziałeś, że szczerze wyjawisz swoje czyny. Gdzie się ukrywałeś przez cały ten czas? Przysiągł i teraz musiał dotrzymać słowa. - Pod płaszczem i welonem trędowatego- powiedział bez ogródek - w przytułku Saint 79 Giles. Przez wielki dziedziniec przeleciał głośny szmer, niemal westchnienie. Zarówno goście, jak bracia z zabobonnym Mnichem wpatrywali się w człowieka, który nie zawahał się szukać azylu w takim miejscu. Opat nie szemrał i nie wzdychał, z powagą przyjął odpowiedz, ani na chwilę nie spuszczając oczu z twarzy młodzieńca. - Sądzę, że z trudem przyszłoby ci znalezć tam schronienie bez pomocy. Kim był ten, który podał ci rękę? - Powiedziałem, że się tam ukryłem - odparł spokojnie Lucy. - Nie mówiłem, że prosiłem o pomoc, ani też, że ją otrzymałem. Odpowiadam za swoje czyny, nie czyny moich bliznich. - Tak - powiedział opat z namysłem. - Zdaje się, że jednak byli jacyś blizni. Wątpię na przykład, czy zdecydowałbyś się ukryć we dworze swego pana - a wszystko przemawia za tym, że przez czas jakiś tak było - gdybyś nie miał druha, który by cię osłaniał. Poza tym, jeśli pamiętam, ten siwek, którego właśnie wyprowadzają z ogrodu - stoi tam pod strażą, całkiem jak ty - jest tym samym koniem, którego dosiadałeś, kiedy się poprzednio widzieliśmy. Wykradłeś go bez pomocy? Wątpię. Iveta zerknęła ponad ramieniem Joscelina w miejsce, gdzie stał Simon, i spostrzegła, że cofa się krok w tył, w głębszy cień. Niepotrzebnie się martwił. Joscelin nie puścił pary z ust. Bez zmrużenia powiek wytrzymał taksujące spojrzenie opata, a potem nagle, choć jeszcze niezbyt pewnie, uśmiechnął się. - Pytaj mnie o moje własne czyny - powtórzył. - Zdaje się - przerwał gwałtownie szeryf - że potrzebny nam tu ktoś odpowiedzialny za szpital. Ukrywanie zbiegłego mordercy to poważna sprawa. Od strony ogrodu, spomiędzy tylnych rzędów tłumu, wybił się niespodzianie melancholijny, pełen dezaprobaty głos: - Ojcze, jeśli pozwolisz, będę mówił za braci z Saint Giles, bo tam właśnie służę. Wszystkie głowy obróciły się jak na komendę, a wszystkie oczy rozszerzyły się ze zdumienia na widok drobnej, pożałowania godnej figurki, zbliżającej się potulnie, by stanąć przed Radulfusem. Twarz brata Marka umazana była błotem, zmierzwioną tonsurę zdobił zwisający pęd jakiegoś wodnego zielska, zaś z habitu, przylepionego do ciała w ciężkich, mokrych fałdach, przy każdym kroku ciekły strumienie wody. Wyglądał śmiesznie, a mimo to brudna, rozgorączkowana twarz i pełne oddania szare oczy miały w sobie jakiś oberwańczy majestat, i jeśli nawet w ciżbie dało się zauważyć na poły histeryczne uśmiechy albo posłyszeć zdławione chichoty, Radulfus się nie śmiał. - Bracie Marku! Cóż to ma znaczyć? - Bardzo długo trwało, zanim znalazłem bród - odparł Marek tonem usprawiedliwienia. - Przepraszam, że przychodzę tak pózno. Nie miałem konia, który by mnie przeniósł, a pływać nie umiem. Dwa razy musiałem się cofnąć, raz się przewróciłem, ale za trzecim razem znalazłem wreszcie płytsze miejsce. W dziennym świetle nie trwałoby to tak długo. - Wybaczamy ci spóznienie - rzekł Radulfus z powagą, lecz mimo całego opanowania w jego głosie i twarzy, trudno było wciąż być pewnym, że się nie uśmiecha. - Zdaje się, że miałeś powody przypuszczać, że będziesz tu potrzebny, bo jeśli masz nam zamiar wyjaśnić, jakim sposobem zbieg znalazł schronienie w szpitalu, przybywasz w samą porę. Czy wiedziałeś, że ów młody człowiek tam przebywa? - Tak, ojcze - odpowiedział Marek otwarcie. - Wiedziałem. - To ty go tam wprowadziłeś i ukryłeś? - Nie, ojcze. Ale tego dnia podczas prymy zorientowałem się, że mamy o jednego towarzysza więcej. - I nie rzekłeś słowa? Zgodziłeś się na to? - Tak, ojcze, to prawda. Z początku nie wiedziałem, kim jest, nie zawsze też mogłem odróżnić go od innych, bo nosił zasłonę na twarzy. Ojcze, nie do mnie należy życie człowieka, bym miał je poddawać pod sąd jakikolwiek prócz Bożego. Dlatego milczałem. Jeśli postąpiłem zle, ty mnie osądz. - A czy wiesz - spytał spokojnie opat - kto wprowadził tego młodzieńca do hospicjum? 80 - Nie wiem, ojcze. Nie wiem nawet, czy ktokolwiek go wprowadził. Mogę snuć przypuszczenia, ale nie wiem. Ale gdybym nawet wiedział - przyznał Marek z pokorną otwartością - nie wyznałbym ci jego imienia. Nie mam prawa wydać lub oskarżyć kogokolwiek poza sobą. - Wy dwaj jesteście do siebie podobni - stwierdził opat sucho. - Ale wypada, byś nam jeszcze powiedział, w jaki sposób doszło do tego, żeś przeszedł w bród potok Meole, ścigając, jak rozumiem - o ile cokolwiek z tego jeszcze rozumiem! - tego młodego uciekiniera, który był na tyle rozumny, żeby na taką przeprawę zaopatrzyć się w wierzchowca. Czy rzeczywiście go śledziłeś? - Tak, ojcze. Bo wiedziałem, że mogę zostać pociągnięty do odpowiedzialności za udzielenie schronienia komuś, kto w rzeczywistości nie jest tak niewinny i dobry, za jakiego go uważałem, choć Bóg mi świadkiem, że miałem ku temu powody. Tak więc przez cały dzień obserwowałem go. Nawet na chwilę nie spuściłem go z oka. A kiedy o zmierzchu odrzucił szpitalne odzienie, poszedłem za nim. Widziałem, jak odnalazł swego konia, uwiązanego w gaju nad potokiem, i widziałem, jak się przeprawia. Byłem w wodzie, kiedy usłyszałem, że go ścigają. Mogę zaświadczyć o wszystkim, co dzisiaj robił, i nie było w tym nic złego. - A tego dnia, kiedy do was przybył? - spytał ostro szeryf. - Kiedy po raz pierwszy pojawił się wśród trędowatych? O której godzinie? Brat Marek, niezachwiany w swej lojalności, utkwił wzrok w twarzy opata, szukając w niej wskazówek. Radulfus skinął poważnie głową na znak, iż ten chce usłyszeć odpowiedz. - Tak jak mówiłem, dwa dni temu podczas prymy - rzekł Marek - zauważyłem go po raz pierwszy. Ale w tym czasie miał już szpitalną opończę i welon, który osłaniał mu twarz, i zachowaniem nie odróżniał się od innych. Sądzę więc, że będąc tak dobrze przygotowanym, musiał już ukrywać się u nas co najmniej od kwadransa, jeśli nie pół godziny. - Słyszałem - zadumany opat zwrócił się do Prestcote'a - że tego samego ranka twoja straż na podgrodziu, mój panie, spłoszyła zająca i zgubiła go w okolicach Saint Giles. O której go widzieli? - Zameldowali mi - odrzekł z namysłem szeryf - że dostrzegli uciekającego człowieka na więcej niż pół godziny przed prymą, a stracili go z oczu właśnie koło Saint Giles. Iveta zeszła o stopień niżej. Czuła się jak pogrążona we śnie, dziwnym śnie, biegnącym jakby dwiema ścieżkami: jedna napawała ją przerażeniem, zaś druga - nieokiełznaną nadzieją. Głosy, które słyszała, nie były wrogie. Na szczęście wuja wciąż nie było; nie zjawił się, by rzucić na przeciwną szalę swą zaciekłą nieprzyjazń i upartą, tępą złość. Stała teraz o dwa stopnie nad Joscelinem. Wyciągnąwszy rękę, mogła pogładzić rozwichrzoną jasną czuprynę, ale bała się rozproszyć jego skupioną uwagę, więc nie dotykała [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
|||
Sitedesign by AltusUmbrae. |