Odnośniki
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ] - Potem porozmawiamy - obiecał Wes. - Sierżancie, proszę mi pomóc ją znieść z tego rumowiska. 6 stycznia, godzina 22.30 Callie leżała w łóżku. Wciąż kręciło jej się w głowie. Dusty wyciągnął się na podłodze i zasnął, słyszała jego donośne chrapanie. Zwiatło latarni zasilanych prądem z generatora prześwitywało przez ścianki namiotu. Sierżant Cove oczyścił jej ranę, założył na nią jałowy opatrunek i fachowo obwiązał bandażem. Teraz potrzebowała Wesa. On jednak zniknął zaraz po tym, gdy razem z sierżantem przynieśli ją do namiotu. Bała się i wiedziała, że uścisk jego mocnych, męskich ramion może przynieść jej ukojenie; musiała tylko pamiętać o tym, żeby nie liczyć na jego wzajemność. Kiedy o tym pomyślała, w oczach znów zebrały się jej łzy. - Jeszcze nie śpisz? To był Wes, stojący niepewnie przy wejściu do namiotu. Podnosząc się na łokciach, odparła: - Nie, wejdz do środka. Callie przymknęła oczy i z całej siły zacisnęła ręce na żelaznej ramie łóżka. Z wysiłkiem podniosła się i usiadła, choć czuła się wciąż tak słaba, jakby w każdej chwili mogła przewrócić się i upaść. Zawroty głowy nie ustępowały, nadal męczyły ją mdłości. Słyszała kroki Wesa wchodzącego do namiotu. Kiedy uniosła powieki, zobaczyła, jak zasuwa za sobą brezentową klapę. Spojrzał na nią z troską. - Nic mi nie będzie - powiedziała cicho, ale z przekonaniem. Wes stał obok niej, zdruzgotany. Wpatrywał się z uwagą w jej pobladłą twarz. - Sierżant Cove powiedział, że trzeba ci będzie założyć szwy na głowie, musisz też wziąć szczepionkę przeciw tężcowi. Nie mówiąc już o antybiotykach. Jutro z samego rana wysyłam cię do bazy, pierwszym śmigłowcem, który będzie tam leciał. - Nie! Wes zaklął cicho pod nosem i przyklęknął na jednym kolanie. Oparł dłonie na jej drobnych ramionach. Serce go bolało, gdy widział rozpacz w błękitnych oczach. - Posłuchaj mnie, Callie. Jesteś ranna. Za bardzo mi na tobie zależy, bym mógł ci pozwolić zostać tu w takim stanie. A jeśli zachorujesz na tężec? To poważna choroba, może być nawet śmiertelna. Musisz wrócić do bazy i oddać się pod opiekę lekarzy. Chwyciła kurczowo jego ramię i wyszeptała: - Nie! Nic mi nie będzie. Wes, wierz mi, wiele razy byłam o wiele ciężej ranna w czasie akcji ratunkowych i nie miałam nawet szans na opiekę lekarza. Po prostu nie mogę teraz przerwać pracy! Muszę dalej szukać! Przecież tam, pod gruzami, wciąż są ludzie. Oni na mnie liczą. Ważna jest każda godzina, każda minuta. - Głos jej się załamał, zacisnęła dłonie na jego kurtce tak mocno, aż zbielały jej kostki palców. - Ty też mnie potrzebujesz, Wes. Proszę, pozwól mi zostać... proszę... - Zamilkła, z trudem powstrzymując płacz. - Niech to szlag, Callie. - Ujął jej twarz w dłonie. - Za bardzo mi na tobie zależy, żebym mógł cię tu zostawić. Nie zamierzam ryzykować, że cię stracę. - Pochylił się i musnął wargami jej rozchylone, drżące usta. Były słone od łez. Dobiegł go cichy, zduszony jęk. Wiedział, że pragnęła tego pocałunku tak samo jak on. Przycisnął usta mocniej, chcąc, by poczuła siłę jego namiętności. Nagle przed oczami stanęła mu twarz Morgana Trayherna, jego oczy, z których biła żarliwa miłość do żony. Wes zrozumiał, że czuje do Callie to samo, ale zaraz odpędził od siebie tę myśl. Wciąż jeszcze nie był gotów, by przyznać się do tego nawet przed samym sobą. Zwiat wokół Callie znów zawirował, ale tym razem nie z powodu rany. Nie, sprawiły to gorące usta Wesa. Spod zaciśniętych powiek znów popłynęły łzy. Wes był bardzo silny, Callie czuła się w jego ramionach całkowicie bezpieczna. Wiedziała, że pamięta o jej ranach, i uważa, by nie sprawić jej bólu. Nie chciał jej skrzywdzić. Chciał się nią opiekować, troszczyć się o nią. Gładził jej plecy i ramiona, a potem znów przyciągnął ją do siebie. Nigdy w życiu nie czuła się tak pożądana przez mężczyznę. Kiedy odsunął w końcu usta od jej warg, otworzyła powoli oczy. Jego gorące spojrzenie sprawiało, że cała płonęła. Tak to właśnie jest, kiedy się kocha, zrozumiała po raz pierwszy w życiu. Wes jej pragnął, wiedziała to na pewno. Widziała to w jego przymglonym spojrzeniu i czuła w dotyku dłoni, gładzących jej kark i plecy. - Nie odsyłaj mnie - poprosiła jeszcze raz łamiącym się głosem. - Zrobię to, Callie. Zrobię to dla twojego własnego dobra. Wes chciał, by była bezpieczna. Bał się jak jeszcze nigdy w życiu. Tam, na rumowisku, Callie mogła wpaść na wystający pręt zbrojeniowy i nadziać się na niego. Mogła zginąć. W tej chwili, gdy ją całował, kiedy trzymał ją w ramionach, mogła być umierająca albo już nie żyć. - Nie! - załkała. - Musisz mi pozwolić tu zostać, Wes! Musisz! - W bezsilnej złości uderzała w jego pierś pięściami. - Chcesz mnie tam odesłać z powodu twojej własnej przeszłości, dlatego, że straciłeś Allison... - Nareszcie powiedziała to głośno. - Ale ja nie jestem Allison! To ja! Callie! Zacisnął usta. Aż zatrząsł się od jej oskarżeń. Nie umiał jednak pozostać obojętny na widok jej łez. - Dobrze, już dobrze, posłuchaj mnie teraz uważnie. - Chwycił ją za ramiona i zmusił, by na niego spojrzała, choć widok jej łez był trudny do zniesienia. - Odeślę cię do bazy jutro rano, o szóstej. [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
|||
Sitedesign by AltusUmbrae. |