Odnośniki
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ] Ale to nas zabrali. Mnie to nie przeszkadzało. Trafiłem do tego samego schroniska, gdzie byłem na leczeniu. Jedzenie niezłe, do tego ciepło i sucho. Fakt, niewola, ale z przyjemnością spędziłbym tam kilka dni, kiedy na dworze taka pogoda. Nie zamierzałem zostawać na długo. Próbowałem powiedzieć to mentorowi, ale on nie rozumiał. Wpadł w panikę i nic, co mówiłem, nie mogło go uspokoić. Bez przerwy tylko warczał. To go zgubiło. Adam przepycha się obok bezdomnych kucających w wąskim korytarzu na parterze; są najedzeni, rozgrzani i nie chcą wychodzić, dopóki śnieżyca na dobre nie minie. Pługi zgarnęły zaspy z ulicy, na idealnie białych pryzmach śniegu skrzy się słońce. Mike odśnieża chodnik przed ośrodkiem. Większość bezdomnych spała w pokojach sypialnych na górze, inni nie, drzemali skuleni pod ścianami, cały czas czujni, jakby nie byli w bezpiecznym Fort Street Center, ale na ulicach miasta. Adam spędził w ośrodku całą noc, po części dlatego, że nie zamierzał znów pokonywać tych zdradzieckich sześciu przecznic w wichurę, nawet bezśnieżną. Chociaż Rafe i Ishmael bez wahania położyli się w małym pokoju przeznaczonym dla personelu", Adam nie mógł się zmusić, żeby zasnąć jak szczenię między kolegami z pracy, na śpiworach wątpliwej czystości. Duży Bob też całą noc nie spał, razem z Marchem przysypiali na fotelach w biurze, z przerwami co godzinę na telefon na policję i do innych schronisk w poszukiwaniu Jupitera. Minęły blisko dwadzieścia cztery godziny, odkąd Adam przyszedł do ośrodka przewiany i zmarznięty. O dziewiątej wydał poranną kawę i pączki, dar z miejscowej cukierni. Ma nadzieję, że Duży Bob pozwoli mu iść do domu, skoro ulice są już oczyszczone, a chodniki powoli odśnieżane. Jest, cholera, wolontariuszem, musi odrobić tylko dwadzieścia godzin tygodniowo, a przepracował już dwadzieścia jednego dnia. - Zrobisz mi przysługę? - Duży Bob zakrywa dłonią słuchawkę telefonu. - Jasne. - Adama nachodzą złe przeczucia. Przysługa. To słowo zawsze, niezależnie od życiowej sytuacji, skłaniało jego umysł do pospiesznego wymyślania powodów, żeby odmówić. Wal. - Skocz do Memoriał i sprawdz, czy jest tam Jupiter. Rzednące blond włosy Dużego Boba sterczą, targane mięsistymi dłońmi jak tłuste łany zboża wiatrem. Przekrwione jasnoniebieskie oczy wpatrują się w Adama. - Naprawdę chciałbym już iść do domu. - Ostatnie, na co March ma ochotę, to gwizdać do pobliskiego szpitala i szukać bezdomnego, który pewnie przez własną głupotę zamarzł na śmierć w jakimś zaułku. - To po drodze. - Głos Dużego Boba przypomina jego własny z poprzedniego życia. Asertywny, zwracający uwagę i niedopuszczający sprzeciwu. - Jak go znajdę? Nie pozwolą mi łazić po salach. - Pogadasz z Pam Stone, to oddziałowa z szóstego piętra. Jeśli już, to tam trafił. Ona ci pomoże. - Nie lepiej do niej zadzwonić? Duży Bob podnosi się z krzesła, opiera dłonie płasko na biurku. Adamowi przychodzi na myśl Niewiarygodny Hulk. - Nie może powiedzieć. Kwestie poufności. - Czyli mam wmaszerować do szpitala, spytać o wariata w wełnianej czapce, być może bredzącego coś o głosach z kosmosu, a oni mnie skierują, gdzie trzeba? - March, nie używamy tu słowa wariat". A on może być nieprzytomny, nie do zidentyfikowania. - Albo martwy. Duży Bob siada ciężko na swoim umęczonym fotelu, wraca do stanu sprzed Hulka. - Albo martwy. Zobacz w kostnicy. Po izbie przyjęć w pogodnych kolorach wizyta na oddziale na szóstym piętrze jest nagłym skokiem w lata pięćdziesiąte. Upchnięty w najstarszym skrzydle miejskiego szpitala, jako jedyny został nietknięty podczas renowacji. Pachnie tu dokładnie jak w szpitalu. Takim, który przyjmuje bezdomnych i biednych. Podobnie jak w ośrodku. Lizolem i brudnymi ubraniami wciśniętymi w foliowe worki. Jarzeniówki rzucające zielonkawe światło na spękane linoleum, poręcz na wysokości biodra na beżowej ścianie, bez choćby jednej pseudoakwareli, żeby złamać czymś monotonię. Adam prześlizguje się obok mężczyzny na wózku inwalidzkim, nie patrząc na niego. - Szukam siostry Stone. Znajduje jedyną poruszającą się o własnych siłach osobę na piętrze, młodą wolontariuszkę z uparcie wesołym uśmiechem na spłoszonej twarzy; aparat na jej zębach lśni w seledynowym świetle. - Jest u pacjenta. - Zaczekam. W pobliżu nie ma żadnych krzeseł, więc Adam opiera łokcie o blat dyżurki pielęgniarek, z policzkiem na pięści. Szum urządzeń nad jego głową dopplerowsko faluje; Adam przysypia. Cicho i głośno, cicho i głośno. Dryfując po bezkresnym oceanie wyczerpania, March walczy, żeby nie zamknąć oczu. - Mogę w czymś pomóc? Wyrwany z drzemki z zawstydzeniem czuje wilgoć w kąciku ust. Stoi przed nim wysoka kobieta w średnim wieku, jej różowy uniform ostro kontrastuje z beżem korytarza. - Szukam człowieka. Jednego z naszych... - Adam się waha. Jakim słowem Duży Bob określa podopiecznych? - Jednego z naszych gości z Fort Street Center. Nie przyszedł do ośrodka w czasie zamieci. Ma problemy z głową. Może jest tutaj? - Jak się nazywa? [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
|||
Sitedesign by AltusUmbrae. |