Odnośniki
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ] były jedynie półmrokiem odbierającym otoczeniu barwy i ostrość konturu. Zaci- snął mocno jedną dłonią usta śpiącego na wznak, a kantem drugiej natychmiast zadał silny cios w nasadę nosa. Trzasnęła łamana kość. Uderzony drgnął silnie i przeszedł przez Bramę, zanim jeszcze jego mięśnie się rozluzniły. Jego sąsiad wybełkotał coś przez sen, przewrócił się na brzuch. Kolano zabójcy, wciśnięte nagle w krzyże, odebrało mu oddech, a gwałtowne szarpnięcie za głowę złamało kark. Koniec przekręcał głowę trupa tak długo, aż ścięgna zerwały się, a martwe oczy spojrzały prosto w górę. Dopiero wtedy Mówca uznał, że to wystarczy. Gdy wyczołgał się na zewnątrz trafił prosto na kolejnego ze strażników. Wciąż na czworakach, zawarczał głucho. Zbójca, przez chwilę był jeszcze niepewny, czy nie ma przed sobą wygłupiającego się kompana. Lecz zacisnął mocniej ręce na oszczepie i nabrał powietrza, by zaalarmować obóz. Z ciemnego wału zarośli wy- leciała z cichym świstem strzała. Wbiła się prosto w szyję wartownika, zduszając jego krzyk do krótkiego charknięcia. W następnej chwili zniknął, zanim zdążył upaść na ziemię. Zza nieforemnego garbu szałasu wyłoniła się przygięta sylwet- ka. Koniec rozpoznał płomyk jazni Wężownika. To już wszystkie warty prychnął mu prosto w ucho Wędrowiec, dusząc się od tłumionego chichotu. Czterech było. Jednego dorwałem przedtem. A te- raz patrz. Koniec spojrzał za palcem Wężownika. Najbliższy szałas raptem rozsypał się w drobiazgi, ścięty w połowie talentem maga. Trzech mężczyzn zbudziło się na- gle, gdy poleciały na nich szczątki drągów i gałęzi. Rozespani, zaskoczeni i zli za- częli gramolić się na nogi pośród tego pobojowiska. Wężownik pstryknął palcami, 20 po czym trzy bezgłowe ciała padły z powrotem w rozgrzebane barłogi, zalewając je posoką. Koniec nie zdzierżył i ryknął śmiechem. * * * Czyjś śmiech wyrwał Koreta z pierwszego snu. Ktoś na zewnątrz wieży za- nosił się szaleńczym rechotem, jakby postradał zmysły. Elowi ścierpła skóra. Tak mógł śmiać się upiór lub demon. Usiadł gwałtownie, odruchowo zaciskając na piersiach poły złachmanionego koca, i zamarł. W niższej części ruiny, częściowo oświetlone księżycową poświatą, stało dziecko. Srebrne światło kładło się lśniącą plamą na jego włosach i wypukłości czoła, malowało srebrny prążek na wierzchu nosa. . . Głębokie cienie legły w zagłębieniach koło oczu, pod brodą i w dołku tuż poniżej ust. Szczuplutki chłopiec (o ile Koret się nie mylił co do płci) zdawał się figurką wyciętą z czarnej kory oraz srebrnej blachy. Stał tak sobie bez ru- chu, bez słowa i Koret tylko czuł na sobie uważne spojrzenie tego niesamowitego przybysza. Nagle przyszło mu do głowy, że Pan czasem objawia się pod postacią dziecka. Co prawda nie mógł pojąć, czym miałby zasłużyć na podobny zaszczyt, lecz. . . Niezdarnie podwinął spętane nogi, by uklęknąć, po czym dotknął czołem ziemi w pokornej postawie. Potem podniósł wzrok, czekając na słowa łaski lub potępienia. Chłopiec przestąpił z nogi na nogę, cofnął się nieco. Koret ze zdumie- niem rozpoznał oznaki zmieszania i niepewności. Nie, to nie mogło być żadne bóstwo. Bogowie zawsze byli nieomylni, zawsze pewni siebie. W końcu od tego byli bogami. Wreszcie dzieciak podszedł ostrożnie, bokiem, do młodego czarodzieja. Po- chylił się nad nim i dotknął jego ręki. Fail ess? Fail ess, seva nin tar? Nie doczekał się odpowiedzi. Fail ess, tar awen Sori. . . Ekeri, Hevela , ano. . . ofan-wa do gon. El słuchał obcej mowy, w której kolejne słowa toczyły się gładko jak drew- niane paciorki po gładkim stole. Czasem tylko dzwięczne r odzywało się nagle, niczym krótkie przeciągnięcie piły w kłodzie. Rozumiał tylko pojedyncze, ode- rwane od siebie słowa. Kolejny Lengorijen, na pewno przyjaciel rannego. Jeden z tych, którzy mieli zapłacić . Tknięty nagłą myślą Koret poczołgał się ku szcze- linie w murze swemu okienku na obozowisko. Nie dalej jak przed chwilą stam- tąd właśnie dobiegał ów przerażający śmiech, a teraz dały się słyszeć niewyrazne [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
|||
Sitedesign by AltusUmbrae. |