Odnośniki
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ] przy nim, jak gdyby wycierając go z wilgoci, a potem kładzie broń na pniu o kilka kroków od ogniska. Siadając powiada niby od niechcenia do obecnych: To europejska broń. Indianie patrzą na pień jak urzeczeni. Browninga jeszcze nie widzieli, gdyż rzadko kto w Ameryce Południowej używa broni tego systemu. Ciekawość zwycięża. Powoli wszyscy schodzą się do pnia, a Jolico pierwszy bierze browning do ręki i ogląda ze wszystkich stron. Korzystam z tego, że przy ognisku pustoszeje, i wygodnie rozsiadam się przy nim, chwaląc sobie w duchu sposoby Pazia. Stary lis, dopiąwszy swego, bezceremonialnie odbiera Indianom broń i siada obok mnie przy ognisku. 38. KAPITON ZINIO CZYTA DOKUMENT Niebawem przybywa do ranszy kapiton Zinio. Jest to mężczyzna około czterdziestopięcioletni, niski, o szerokich barach, lecz dość chudy, czym odróżnia się od reszty Koroadów, posiadających kształty mniej lub więcej zaokrąglone. Twarz jego jest poorana niezliczoną ilością zmarszczek, mimo to czyni wrażenie względnie młodej dzięki żywemu uśmiechowi, często pojawiającemu się na niej. Z wyrazu twarzy i z oczu przebija niepoślednia inteligencja, poznać w nim na pierwszy rzut oka człowieka myślącego. Swobodne, wcale nie indiańskie" zachowanie się świadczy o jego obyciu z białymi ludzmi. Zinio mówi wiele, uśmiecha się uprzejmie, bez uniżenia, i wprowadza do chaty natychmiast serdeczny nastrój. Z Paziem oklepuje się po ramieniu i łopatce jako z dobrym znajomym, mnie wita podaniem ręki. Niebawem częstuje nas szimaronem i w chacie robi się miło. Pazio wyłuszcza powody naszego przybycia do obozu Rosinho. Tłumaczy Ziniowi, kim jestem i co robię, a opis jego nie bardzo odbiega od prawdy. Wyjaśnia dość zrozumiale, że przybyłem z dalekiej Polski do Brazylii, ażeby poznać kraj i ludzi, puszczę i wszelkie w niej żyjące zwierzęta. Gromadzę skóry wszystkich ptaków i innych biszów (dosłownie: robaków), jak również zbieram wszystkie przedmioty używane przez ludzi, zarówno kabokli, jak Indian. Dlatego oto przybywam do Rosinho, gdyż dowiedziałem się z różnych zródeł, że Zinio jest najbardziej postępowym Koroadem i w jego toldzie mogę zakupić wiele strzał, łuków, koszyków. Zinio słucha z uwagą i okazuje zupełne zrozumienie. W mig pojmuje, o co chodzi. Uważa sobie za zaszczyt, że wybraliśmy jego obóz, i przyrzeka życzliwą pomoc. Tylko jednego nie rozumie i prosi o wyjaśnienie: dlaczego zbieramy tyle ptaków i biszów. Pazio łamie sobie głowę, jak by to wytłumaczyć najprzystępniej, by Indianin go zrozumiał, lecz sam Zinio go wyręcza: Może zbieracie do... muzeum? Pazio jest wyraznie zdumiony. Otóż to, tak, do muzeum!... Lecz powiedz mi, Zinio, skąd ty to znasz? Widziałem takie muzeum w Kurytybie spokojnie odpowiada Indianin, uśmiechając się na widok zmieszanej twarzy Pazia. Aaa... W czasie tej rozmowy dwóch młodych Indian ustawia między nami stół prawdziwy, czworonożny stół. Wnoszą nań wielką, fajansową wazę z dymiącym ryżem i każdemu z mężczyzn, a jest nas siedmiu czy ośmiu, podają talerz z łyżką. To już nie zamożność, to zbytek! I tak rozpoczyna się w milczeniu biesiada, a właściwie przyjemne objadanie się. Paziowi i mnie ryż smakuje wybornie, gdyż nie mieliśmy go ani nad Marequinhą, ani u Franciszka Goncalvesa. Jednakże po obiedzie coś się psuje w nastroju. Indianie szepcą między sobą po kątach i rzucają ku mnie spojrzenia coraz bardziej zaniepokojone. W końcu kapiton Zinio sam wyjaśnia przyczynę troski. Oświadcza Paziowi, że ja mam wygląd mierniczego, i pyta się, czy nie przybyłem do Rosinho, ażeby zbadać i wymierzyć tereny indiańskie. Ciebie znamy, compadre Tomaisl powiada. Ale tego senhora nie znamy. Słuszna uwaga! pochwala Pazio. Tylko zważ, Zinio, że do wymierzania ziemi potrzebne są przyrządy, a tych, jak widzisz, nie mamy. Zresztą ostrożność nigdy nie zawadzi! Co powiedziawszy Pazio zwraca się do mnie po polsku: Zatrute macki Fereiry i tu już dotarły... Macie, zdaje mi się, między swoimi papierami zaświadczenie brazylijskiego posła w Warszawie. Mam. To proszę. Spróbujemy. Z pugilaresu wyciągam dokument, który Pazio wręcza Ziniowi mówiąc: Wiem, że umiesz czytać. Przeczytaj ten dokument! Zinio umie czy nie umie czytać spogląda na papier z zakłopotaniem. Zanosi się na wielką kompromitację. Ale kapiton wywiązuje się z trudności w sposób nader przebiegły, godny najlepszego dyplomaty. Mówi do Pazia: Chodz i siadaj przy mnie! Będziemy papier czytali razem. Ty będziesz czytał głośno, ja będę czytał po cichu. I tak się staje. Pazio czyta głosem donośnym, przejęty powagą chwili. Dokument, pisany na maszynie, opiewa w urzędowych, uroczystych zdaniach, że poseł Zjednoczonych Stanów Brazylii i minister pełnomocny Pecanha w Warszawie zaświadcza, iż jestem przyrodnikiem i wyruszam do stanu Parana celem gromadzenia okazów fauny dla polskich instytucji naukowych. Potem Pazio jeszcze bardziej podnosi głos, gdy dostojny minister uprasza wszystkie władze brazylijskie, ażeby udzielały mi jak najwydatniejszej pomocy. Pazio czyta jak kaznodzieja. Od dokumentu i słów jego aż tchnie wielkością i podniecenie udziela się całemu zgromadzeniu. Nawet kobiety i dzieci w szarym kącie milkną, a ja, słuchając znanych słów, odkrywam ze zdziwieniem, że jestem aż tak poważną i dobrze notowaną figurą. Pazio kończy czytanie zadowolony z siebie i z wywołanego wrażenia. Nastaje uroczyste milczenie. Pazio podaje dokument Ziniowi i oświadcza: [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
|||
Sitedesign by AltusUmbrae. |