Odnośniki
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ] ostrzeżenia z bocznej drogi. Przyhamował gwałtownie, ominął dziwny pojazd z minionej epoki, włączył kierunkowskaz i zatrzymał się na poboczu. Poczekał na wuelki i gdy zatrzymały się obok niego, zdjął kask, podszedł do Wojtka i uśmiechając się niepewnie, powiedział: - Może lepiej będzie, jeśli w Polsce ty będziesz prowadził. - Mówiłem, że ci się spodoba. - Woj tek roześmiał się. - Nie martw się, już niedaleko, pod Zwiebodzinem się zatrzymamy. Ruszyli dalej, jechali już wolniej i po godzinie jazdy Wojtek skręcił w nieoznakowaną, szutrową drogę. Jechał powoli, starannie omijając nierówności i głębokie kałuże. Widać było, że niedawno musiała przejść tamtędy spora ulewa. Refektory motocykli oświetlały potężne sosny po obu stronach drogi, byli na obrzeżu Puszczy Rzepińskiej. W pewnym momencie po prawej stronie drogi ukazała się tablica, na której był napis: Jezioro Niesłysz, kemping i pole namiotowe - 1 km , a po kilku minutach wyjechali z lasu na dużą, oświetloną kilkoma latarniami polanę. Wojtek zatrzymał się, zsiadł z motocykla, podszedł do Rolfa i powiedział: - Koniec jazdy na dzisiaj, panowie, tutaj zanocujemy. Poczekajcie na mnie, pójdę do recepcji, może uda się wynająć jakiś domek kempingowy, nie musielibyśmy rozbijać namiotów. Mieli szczęście. Po kilku minutach Wojtek wrócił i pomachał do nich kluczem na dużym, drewnianym breloku. - Musimy kawałek podjechać, domki są po drugiej stronie tego cypla. - Wskazał na czerniejącą w oddali ścianę drzew. Domek był nieduży, prosty, z małym tarasem schodzącym tuż nad tafę jeziora. Rozpakowali się szybko i z westchnieniem ulgi usiedli na leżakach, rozkoszując się ciszą przerywaną tylko bzykaniem komarów. - Piękne miejsce, można tu coś zjeść? - Niestety, Rolf, muszę cię rozczarować, to jest tylko Polska i chińskiego jedzenia nam tu nie przywiozą. Mały sklepik na kempingu jest już zamknięty i możemy liczyć tylko na siebie i to, co mamy, albo pojechać do Zwiebodzina - stąd jest piętnaście kilometrów. To co robimy? Popatrzyli po sobie, wstali i zaczęli szukać czegoś do jedzenia w swoich bagażach. Nie znalezli wiele, ale to, co mieli ze sobą, wystarczyło na skromną kolację. Rolf z dumą wyciągnął z bocznego kufra dużą butelkę cocacoli i puścił ją w obieg. Wojtek wypił ze dwa łyki, skrzywił się, wyjął małą kuchenkę turystyczną i zaczął gotować wodę na herbatę. - bez herbaty nie dam rady, siła przyzwyczajenia - powiedział z uśmiechem. Rolf przyglądał się z zaciekawieniem tej ich krzątaninie. - Wszystko wozicie ze sobą? - zapytał ze zdziwieniem. - Tak wygląda turystyka w Polsce, kolego. Przygotuj się na gorsze warunki, nad Pisą kempingu na pewno nie będzie - wtrącił milczący do tej pory Chudy. - Ja nie narzekam, dla mnie wszystko jest OK. Pytam tylko z ciekawości - odpowiedział, przechodząc na polski, Rolf. Roześmiali się, zaskoczeni - zapomnieli, że uczył się polskiego. - Dobrze już mówisz, jeszcze trochę z nami pobędziesz, to nabierzesz wprawy. Od dzisiaj mówimy tylko po polsku, co ty na to, Rolf? - Bardzo dobrze, koledzy, trochę praktyki nie zaszkodzi... Rozdział 22 Gdy Wojtek obudził się rano, Rolf był już na dworze. Siedział na tarasie i pstrykał zdjęcia łabędziom, które Chudy dokarmiał resztkami sucharów z wczorajszej kolacji. - Pięknie tu - powiedział, odwracając się do wychodzącego z domu Wojtka. - Gotowy do drogi? Trzeba jechać, moja noga na mnie czeka - zażartował. - Zdążymy, nikt jej nie ukradnie. Sam mówiłeś, że nie ma żadnej wartości... W piętnaście minut byli gotowi do drogi, odpalili harleye i ruszyli, żegnani ciekawymi spojrzeniami nielicznych o tej porze turystów. Zanim wjechali w leśną drogę, Rolf obejrzał się jeszcze raz na jezioro i czerniejącą w oddali po jego drugiej stronie ścianę lasu. Muszę tu jeszcze kiedyś przy - jechać - pomyślał. Za dnia wszystko wyglądało inaczej i odcinek dzielący ich od drogi też wydał mu się jakiś krótszy. A po chwili jechali już szosą w kierunku Zwiebodzina. Jajecznica na boczku w barze mlecznym była wyśmienita. Zjedli po dwie porcje, popili kawą zbożową na mleku i pojechali dalej. Rolf jechał w środku, pomiędzy Wojtkiem i Chudym, a jego zdumienie rosło z każdą chwilą. Co za dziwny kraj, ta Polska, wygląda tak, jakby nic się u nich przez te ostatnie trzydzieści lat nie zmieniło - myślał, starając się utrzymać równy dystans za harleyem Wojtka, który często hamował. Musieli zwalniać, bo drogę co jakiś czas tarasowała albo fura zaprzężona w konia, albo traktor ciągnący jakąś maszynę rolniczą, albo, co najbardziej dziwiło Rolfa, ktoś przeganiał bydło przez drogę. i to wszystko na głównej, międzynarodowej trasie... Jechali chwilami bardzo powoli, ale gdy odjeżdżali dalej od mijanych miast i zamieszkałych osiedli, udawało im się trochę straconego czasu nadrobić. Przyspieszali wtedy do setki i przez chwilę mogli rozkoszować się szumem przecinanego pędem motocykli powietrza i świeżym zapachem dochodzącym z pobliskich pól. Samochodów było niewiele, przeważnie stare, dymiące ciężarówki i jeszcze mniej osobowych. Wyprzedzali wszystkich, gdy nic nie jechało z przeciwka. Szosa była dwukierunkowa i trzeba było bardzo uważać, ale Wojtek prowadził ostrożnie. Widać było, że jest doświadczonym motocyklistą i zna lokalne warunki jazdy. Rolf, jadąc za nim, czuł się bezpiecznie. Przed Poznaniem znowu zrobiło się ciasno na drodze i wlekli się z prędkością czterdziestu kilometrów na godzinę w beznadziejnym korku, spowodowanym przez kilka dymiących ciężarówek. Zatrzymali się na stacji benzynowej, żeby zatankować i trochę odetchnąć. Wojtek popatrzył na Rolfa. - Przejedziemy teraz przez Poznań i dalej już powinno być trochę luzniej. Zostało nam trzysta kilometrów do Warszawy, póznym popołudniem będziemy. - Nie ma obwodnicy Poznania? - zapytał Rolf. [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
|||
Sitedesign by AltusUmbrae. |