Odnośniki
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ] Jednocześnie rozległ się z sutereny głuchy odgłos młotka. Aniśmy się spostrzegli, kiedy na wozie ustawiono trumnę. - Wio! - zawołał pan Aukasz, szkapa ruszyła, a my przy niej kłusem. Na rogu ulicy obejrzałem się: gromadka sąsiadek i przechodniów już się rozproszyła, a za wozem, na którym pan Aukasz siedząc powoził, szedł ojciec sam, z czapką w ręku i zwieszoną głową. Co do nas, biegliśmy tuż przy szkapie wesoło, ochoczo, ani na chwilę nie przerywając rozmów i pieszczoty. Poranek był majowy, promienne słońce zalewało blaskiem ulice, most, Wisłę; z każdej akacji, z każdego gzymsu ćwierkały wróble. Głośniej wszakże niż wróble szczebiotała nasza gromadka. - Dzisz, Wicek - wołał Felek - jak ci to zgrubiała! Jakie ci to boki wyłożone ma?... Dzisz, jakie ci nowe naszelniki, jaki ci kantar... I my znów dalej chórem: - Szkapa! nasza szkapa! Nasza droga, stara szkapa! Ludzie oglądali się za nami. Dziwnym się im wydawał ten pogrzeb z trójką tak dobrze bawiących się dzieci na czele. Zwłaszcza na moście, gdzie wolniej w tłoku trzeba było jechać, robił nasz orszak pogrzebowy szczególne wrażenie. Przechodnie stawali i wzruszali ramionami. Parę razy nawet krzyknął na nas pan Aukasz, żeby za wozem iść, aleśmy ani na krok od szkapy odstąpić nie chcieli. Słońce przygrzewało coraz silniej, droga stała się piaszczysta, żmudna; szkapa ciągnęła swój ciężar z pewnym wysileniem; zdrowe jej oko mrużyło się od blasku, na ślepym, osłupiałym siadały rozdrażnione gorącem muchy. Natychmiast ułamaliśmy kilka wierzbowych witek i zaczęli ją skwapliwie oganiać. Sami nie czuliśmy zmęczenia. Boso, w lichych szarawarkach i kurtkach łatanych dreptaliśmy obok szkapy wesoło, ochoczo, a krzyże cmentarne wciąż rosły, a rosły przed nami... %7łe trumny nie miał kto nieść, puszczono nas z wozem za bramę. Ale tu czekać trzeba było, gdyż grabarz dołka nie skończył kopać i dopiero teraz pośpiesznie wyrzucał z niego żółty piasek. Natychmiast zaczęliśmy rwać dla szkapy szczaw zajęczy i soczystą babkę, której pełno było na drożynie. Tymczasem ojciec z panem Aukaszem zdjęli z wozu trumnę i postawili ją nad brzegiem dołka. Nie musiała być ciężka, bo kumoter, choć stary, prosto pod nią stał, a jednak ojca tak zgięło do ziemi, jak ten krzyż padającego Chrystusa, com go na stacjach bernardyńskich widział. Zaraz też brzęknął cienkim głosem dzwonek, a w chwilkę potem przyszedł ksiądz w komeżce i kościelny z krzyżem i z kropidłem. Spojrzał na nas ojciec surowo, więc my poklękali z Felkiem trzymając w garściach pęki świeżej trawy. Pan Aukasz i ojciec poklękali także, grabarz kończył robotę. Raz, dwa, trzy odprawił ksiądz swoją łacińską modlitwę, wspomniał imię i nazwisko matki, "Ojcze nasz" mówić kazał, sam zacząwszy głośno. Podniósł ojciec twarz i obie ręce w niebo; z jego wzniesionych oczu padały łzy ciężkie, grube. Felek tuż przy mnie klęcząc trzepał pacierz z wzrokiem utkwionym w szkapę. Zrobiła się cisza taka, że słychać było leciuchne szmery wierzby i cykanie świerszcza. 18 - O, je!... je!... - rozległ się nagle wśród tej ciszy cienki głos Piotrusia, który pełne rączyny trawy i wiosennego kwiecia szkapie przed pyskiem trzymał rozsypując bratki polne i białe stokrocie. Szkapa delikatnie z rąk dziecka brała wargami trawę i żuła ją, przechyliwszy łeb, melancholicznie zwróciwszy ślepe, zbielałe oko w słońce. Spojrzał ksiądz, zmarszczył się ojciec, a ponieważ najbliżej klęczałem mu pod ręką, silnie mnie za ucho pociągnął. Wnet Felek zaczął się rozgłośnie pięścią w piersi bić, na znak, jako już pacierz i wszystko, co do niego należało, dokumentnie skończył, za czym zerknąwszy na ojca, chyłkiem do szkapy pomknął, a i na mnie kiwnął. Ksiądz też trumnę pokropiwszy, z czego i nam się coś niecoś poświęcenia dostało, z kościelnym odszedł. Dołek jeszcze nie był wybrany. Grabarz na glinę natrafił i po trochu ją tylko, jak masła na chleb, na łopatę brał. Ojciec modlił się ciągle. Wszakże panu Aukaszowi pilno widać było, bo raz w raz tabakę niuchał i na wóz pozierał, a w głowę się drapał, aż schyliwszy się do ojca, poszeptał z nim mało wiele, za ręce się ścisnęli, potrzęśli raz i drugi raz z wielkim przyjacielstwem, po czym kumoter do szkapy poszedł. Jużeśmy ją wystroili jakby pannę młodą. Zwieże, rozkwitłe gałęzie akacji sterczały jej za uszami, za uprzężą, za chomątem, gdzie tylko co wetknąć się dało. Pęk żółtych mleczów tkwił nad czołem, pod skrzyżowanym rzemieniem. Z grzywy opadały ostróżki i zajęcze maczki. Resztę zieleni trzymaliśmy w rękach, aby szkapę od bąków opędzać. Zaczął się teraz prawdziwy tryumfalny pochód. Najpierw kroczył Piotruś nie patrzący drogi, nadeptujący małe, świeże, z żółtego piasku sypane grobki dziecięce, ile razy się na wóz obejrzał. Za Piotrusiem szkapa wyrzucała z cichym parskaniem łbem, obciążonym kwieciem i zielenią, ja zaś i Felek, jak giermkowie, po lewej i po prawej stronie. Wóz toczył się z wolna, to podnosząc się, to padając na zapadłych grobach, a za nami z głuchym, coraz to głuchszym łoskotem padała ziemia na matczyną trumnę. 19 [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
|||
Sitedesign by AltusUmbrae. |